Wpis z mikrobloga

Witam wszystkich na #wojnawkolorze następcy tagu #iiwojnaswiatowawkolorze.

79 lat temu...

DYPTYK SOWIECKI

''Niech żyją nam sojusznicy,
Amerykanie i Anglicy
Niech żyje nam Armia Czerwona
Przez sojuszników uzbrojona''

Tak ironicznie śpiewali żołnierze Armii Krajowej w 1944 roku. Niejeden z nich na ''lend-leasowym'' Studebakerze pojechał do katowni NKWD, czy w głąb ZSRR.

To chyba moje ulubione zestawienie zdjęć z czasów II WŚ. Pokazuje tylko jak błędne jest założenie, że II WŚ była ''starciem dobra ze złem''.

Symbolem tego było miasto Brześć nad Bugiem, które 22 września 1939 roku doświadczyło najbardziej niezwykłej chwili tej wojny. Po południu, przed gmachem Urzędu Wojewódzkiego woj. podlaskiego gromadziły się tłumy. Dominowały postaci w szarozielonych mundurach i baniastych hełmach, chociaż widać było żołnierzy odzianych w inne mundury, przypominające z koloru brudne worki. Ulicą sunęły jednostki zmotoryzowane dwóch zaprzyjaźnionych armii: motocykliści w gumowych płaszczach przeciwdeszczowych i z goglami, samochody, ciągniki artyleryjskie, holujące armaty, samochody pancerne. Potem wjechały czołgi z których włazów wystawali czołgiści w hełmofonach i czarnych skórzanych kurtkach, salutując trybunie, na której stało trzech oficerów. Dwóch Niemców i Sowiet - jak na ironię, żydowskiego pochodzenia. Legendarny bóg niemieckiej broni pancernej, generał Heinz Guderian, dowódca XIX. Korpusu Armijnego, gen. Mauritz von Wiktorin, dowódca 20. Dywizji Piechoty, oraz kombrig (dowódca brygady) Siemion Kriwoszein, dowódca 29. Brygady Pancernej. Guderian serdecznie uśmiechał się do - wydawałoby się - zawstydzonego Kriwoszeina.

Była orkiestra niemiecka, wygrywająca ''Międzynarodówkę'', były owacje, były kwiaty. Była wymiana flag, saluty, a później toasty i świętowanie wspólnego zwycięstwa i wieczystej przyjaźni. I dużo wódki, bo bez niej żaden pakt nie jest dla Rosjan ważny.

Onieśmielony niemiecką kurtuazją Kriwoszein zbiera się w sobie i skleca swoją szkolną niemczyzną jedno zdanie: ''Piję za niemiecką wrogość'' (Feindschaft). Zapada na chwilę kłopotliwa cisza. Kriwoszein, spostrzegłszy swoją pomyłkę oblewa się rumieńcem i poprawia natychmiast mówiąc: ''przyjaźń'' (Freundschaft). Niemieccy oficerowie wybuchają śmiechem i wesoło podnoszą kieliszki.

I tylko echa wystrzałów i serie z broni maszynowej, dobiegające z górującej nad miastem starej twierdzy o czerwonych murach mąciły radosny nastrój sojuszników. Batalion marszowy kapitana Wacława Radziszewskiego z polskiego 82. pułku piechoty nadal bronił się z V forcie twierdzy przed wściekłymi atakami - najpierw Niemców z 10. Dywizji Pancernej, gdzie poległ adiutant samego Guderiana - a potem Sowietów. Wytrzymał aż do 26 września, gdy potajemnie opuścił miasto.

Dwa dni później III Rzesza Niemiecka i ZSRR zawarły traktat o wieczystej przyjaźni, wypełniając toast samego Stalina z 23 sierpnia 1939 roku, wzniesiony po podpisaniu paktu o nieagresji w Moskwie:

''Wiem, jak naród niemiecki kocha swojego Führera, toteż piję za jego zdrowie i pomyślność!''

* * *

Dwadzieścia miesięcy później potężna Unternehmen ''Barbarossa'' przekreśliła toast kombriga Kriwoszeina. Wiatr historii zdmuchnął niczym pył obrazki wrześniowe z 1939 roku: wspólne działania wojenne przeciw ''bękartowi traktatu wersalskiego'', wspomnienie przyjaznej parady w Brześciu, przyjazne konferencje metodyczne Gestapo-NKWD, owocne układy handlowe. Pancerne pięści Wehrmachtu roztrzaskały ten obraz w kilka gorących letnich tygodni 1941 roku.

Główni bohaterowie brzeskiej historii spotkali się jeszcze tylko jeden raz, choć nie bezpośrednio. 13 lipca 1941 roku oddziały dowodzonego przez Kriwoszeina 25. Korpusu Zmechanizowanego uderzyły na jednostki 2. Grupy Pancernej gen. Guderiana pod Bychowem. Całkowicie bez powodzenia, dzieląc los innych pogrzebanych przez Panzerwaffe sowieckich jednostek.

Gdy rankiem 25 kwietnia 1945 roku oddziały amerykańskiej 69. Dywizji Piechoty w rejonie wsi Leckewitz nad Łabą napotkały samotnego sowieckiego kawalerzystę z 5. Armii Gwardyjskiej, nikt już o tym nie pamiętał.

I nie chciał pamiętać.

Amerykanie, jak przystało na prawdziwych przyjaciół, taktownie ''zapomnieli'' o roli ZSRR przed 22 czerwca 1941 roku. By nie kłopotać swoich przyjaciół spod czerwonej gwiazdy, zadbali o wyciszenie krępującej sprawy zamordowanych w Katyniu polskich oficerów. Dla wsparcia Sowietów, amerykańska ''księżniczka'' - Kathleen Harriman, córka ambasadora USA w Moskwie - odwiedziła w styczniu 1944 roku miejsce kaźni w Katyniu i w swoim raporcie, traktowanym jako półoficjalne stanowisko USA, twardo zaprzeczyła, by zbrodni tej dokonali Sowieci. Ironią losu, a może wolą Nemezis, w tym samym Katyniu, gdzie panna Harriman - słodka idiotka bez żadnych kompetencji - chwiała się po usłużnie serwowanym przez Sowierów szampanie, spoczął zamordowany kapitan Radziszewski, broniący brzeskiej twierdzy w 1939 roku.

Amerykanie i Brytyjczycy, jak na prawdziwych przyjaciół przystało, oczerniali polski rząd emigracyjny, a potem odizolowali go na arenie międzynarodowej. By nie kłopotało on swoimi pytaniami sowieckich sojuszników. Usłużnie również odstąpili od lądowania na Bałkanach, bo sobie nie życzył tego Uncle Joe. Zrobili tak, chociaż państwa Osi deklarowały, że poddadzą się Aliantom bez walki, jeśli ci się zdecydują uderzyć od południa. Zamiast tego, zgodnie z życzeniem Stalina, Alianci wylądowali we Francji - najpierw w Normandii, a potem, całkowicie niepotrzebnie, w Prowansji na południu.

W maju 1944 roku wiceprezydent USA, Henry Wallace odwiedził Kołymę, by zdementować plotki o tym, jakoby Sowieci mieli tam obozy koncentracyjne, w których ginęły miliony ludzi. Był zachwycony i uznał łagry za ''coś w rodzaju obozowisk drwali'', będące ''skutecznym sposobem zarządzania ludźmi''. Oczywiście nie zastał prawdziwych zeków. Ci bowiem marli z głodu w prawdziwych łagrach, a to, co widział Wallace, było przygotowanym dla niego spektaklem, potiomkinowską wioską NKWD. By nie drażnić sowieckich przyjaciół, brytyjski minister informacji, Brendan Bracken, nałożył cenzurę prewencyjną w brytyjskich mediach na wszelkie doniesienia z Wileńszczyzny w lipcu 1944 roku. Wszak informacje, że Armia Krajowa zajęła Wilno mogłyby wywołać niewygodne komentarze, skąd na ''sowieckich'' ziemiach wzięli się polscy żołnierze. Alianci długo udawali też, że Armia Krajowa nie jest armią sojuszniczą, pozwalając Niemcom bezkarnie mordować jej żołnierzy. Dopiero po długich namowach zgodzili się uznać AK za część polskiej armii, ale tylko tych walczących w Warszawie z Niemcami. Zrobili to dopiero 29 sierpnia 1944 roku, po blisko miesiącu tragicznej walki Powstania. Dzięki takiemu postawieniu sprawy, Sowieci dalej mogli bezkarnie mordować żołnierzy AK, albo wysyłać ich na wczasy na Syberię. By również nie denerwować sowieckich przyjaciół, Amerykanie zdecydowali się nie pomagać walczącym w Warszawie Polakom w sierpniu 1944 roku, odmawiając przez 1,5 miesiąca zrzutów. Pierwszego i ostatniego zrzutu dokonali dopiero 18 września 1944 roku.

Wisienką na torcie była konferencja w Teheranie, a potem Jałcie, gdzie Alianci pogwałcili wszystkie wcześniejsze ustalenia dotyczące państw, na czele z Kartą Atlantycką.

Ale kto by się tam przejmował jakimiś tam Polakami!

Liczyło się, by świętować z sojusznikami.

Liczyło się - tak jak wówczas w Brześciu - napotkanie sojuszników i idący w świat przekaz: oto wrogie terytorium zostało przecięte na pół przez idących z dwóch stron przyjaciół.

Scenariusz spotkania w Torgau nad Łabą niczym nie różnił się od pamiętnego spotkania w Brześciu, chociaż Amerykanie nad Łabą byli już od ponad tygodnia i czekali na Sowietów. Były saluty, uściski dłoni, wspólne toasty zdobycznym piwem, sznapsem i winem, tańce, pozowanie do zdjęć, wymienianie się pamiątkami - zegarkami, zapalniczkami i innymi suwenirami. Barierę językową szybko przełamano uśmiechami, prezentami i żywiołową gestykulacją. Sowieccy żołnierze próbowali Coca-Coli i przymierzali amerykańskie hełmy. Amerykańscy reporterzy wojenni obfotografowali roześmianych sojuszników: podporucznika Williama Robertsona i porucznika Aleksandra Silwaszkę. Ustawiono pamiątkowe tablice, upamiętniające spotkanie. Następnego dnia przybył do Torgau dowódca 69. Dywizji, gen. Emil Reinhardt i dowódca sowieckiej 58. Dywizji Strzeleckiej, gen. Władimir Rusakow.

Chociaż pierwsze spotkanie Amerykanów i Sowietów miało miejsce w rejonie miasteczka Lorenzkirch, kilka kilometrów dalej, to reporterom i oficerom obu armii niezbyt podobało się to miejsce. Brzegi Łaby w tym rejonie były wręcz zawalone ciałami zabitych cywilów, głównie kobiet i dzieci, zabitych kilka dni wcześniej podczas próby przekraczania Łaby. Część zginęła na wysadzonym przez niemieckich saperów moście pontonowym, część zabiła sowiecka artyleria, a część amerykańskie samoloty. Taka sceneria niezbyt nadawała się na fotografowanie historycznego spotkania, które ''przeniesiono'' do Torgau.

Poklepujący się po plecach z sowieckimi sojusznikami Amerykanie nie wiedzieli - nie mogli wiedzieć ze swoją skromną znajomością świata ''na wschód od Mississippi'' - że w tym czasie ich przyjaciele toczą krwawe bitwy w nie tak odległej Polsce, z kryjącymi się po lasach partyzantami, ciągle łudzącymi się, że tzw. ''cywilizowany świat'' zainteresuje się ich losem. W marcu i kwietniu 1945 r. NKWD, siłami dwóch dywizji, przeprowadziło obławę w powiecie lidzkim zabito 109 i aresztowano 5245 Polaków. Zakończono ją 12 kwietnia 1945 roku. Polskie wsie nieustannie były pacyfikowane przez Sowietów, a ich mieszkańcy - bezlitośnie mordowani. Nazwy takie jak Ławże, Klukowicze, Orany, Chlebowce, Ejszyszki i inne, gdzie sowieccy siepacze mordowali dziesiątki Polaków, pozostają do dziś nieznane.

Dzień przed tym, nim amerykańscy i sowieccy sojusznicy wpadli sobie w objęcia, 24 kwietnia 1945 r. oddział mjr Mariana Bernaciaka ''Orlika''rozbił więzienie w Puławach i ocalił 107 więźniów. 20 maja jego wyczyn powtórzył oddział por. Edwarda Wasilewskiego ''Wichury'', który rozbił obóz koncentracyjny NKWD w Rembertowie i ocalił 500 więźniów przed deportacją do obozów sowieckiego ''sojusznika'' na Syberię. 7 maja 1945 roku oddział Narodowej Organizacji Wojskowej kpt. Franciszka Przysiężniaka starł się z NKWD pod Kuryłówką, 24 maja oddziały AK-DSZ mjr. Mariana Bernaciaka pokonały NKWD w Lesie Stockim, 28 maja rozbity został pod Kotkami oddział NSZ por. Stanisława Sikorskiego.

Ale to były ostatnie podrygi wielkiej przyjaźni amerykańsko-sowieckiej. Już kilka dni później i kilkaset kilometrów na południe doszło do pierwszych wyraźnych spięć między Amerykanami, a Sowietami na tle Czechosłowacji i Pragi. Zaraz potem tarcia dotyczyć miały okupacji Niemiec i podziału Berlina, później - porządków wprowadzanych na terenach kontrolowanych przez Sowietów. W sowieckim filmie ''Spotkanie nad Łabą'' z 1949 roku Amerykanie zostali przedstawieni jako potajemni sojusznicy nazizmu i półoficjalni wrogowie ZSRR. Apogeum nienawiści nastąpiło latem 1950 roku, gdy komuniści - wspierani przez Sowietów - dokonali agresji w Korei. Dopiero gdy Amerykanie zaczęli odnajdować pod Busanem, czy Seulem ciała swoich kolegów ze skrępowanymi za plecami rękami i ranami w potylicy, wyleczyli się szybko z prokomunistycznych urojeń.

''Przyjaźń'' zaczęła się więc przeistaczać w ledwie skrywaną wrogość, która trwać miała aż do 1991 roku, mimo powtarzających się i odosobnionych apeli ze strony naiwnych, wręcz oszałamiająco głupich amerykańskich żołnierzy, którzy 25 kwietnia 1945 roku spotkali się z sojusznikami i nawoływali, by ten dzień uznać za ''dzień pokoju'' i ''przyjaźni'' z Sowietami.

Oni bowiem, wraz z tysiącami sobie podobnych pożytecznych idiotów, nigdy nie pojęli, że tego dnia poklepywali się po ramionach z kimś co najmniej równie nikczemnym i zbrodniczym, którego kraj pokonali owej wiosny 1945 roku.

* * *

Od 1991 roku minęło już ponad 30 lat. Choć Związek Radziecki się rozpadł, to świat zapomniał o tej wrogości. ZSRR niestety do dziś cieszy się ogromną taryfą ulgową. Sowieckie zbrodnie są wybielane i usprawiedliwiane na wszelkie sposoby, wiele jest przemilczanych i kompletnie nieznanych. Nikt nigdy nie wyzwolił sowieckich obozów koncentracyjnych. Nikt nigdy nie zrobił wzruszających zdjęć ofiarom Kołymy. Pamiętnika żadnej dziewczynki uwięzionej w sowieckim łagrze nikt nigdy nie wydał. Losy eksterminowanych bezlitośnie Tatarów, Czeczenów, Inguszy, Bałkarów, Kałmuków, Bałtów - kompletnie nikogo nie obeszły. Sowieccy żołnierze byli i są nadal tłumaczeni i uczłowieczani za czyny, które w każdym normalnym człowieku powinny budzić obrzydzenie.

Gdyby wobec Niemiec stosować retorykę, jaką stosuje wiele mediów, autorów i wydawnictw wobec Armii Czerwonej i ZSRR, to świat zapłonąłby od oskarżeń o negacjonizm i kłamstwo oświęcimskie.

Niestety, jak widać, są równi i równiejsi.

O ile można jakoś zrozumieć krótką pamięć Amerykanów, to jednego nie rozumiem: dlaczego zapomnieli sami Polacy?

Wypada tutaj sparafrazować legendarne słowa lorda Henry'ego Temple'a, 3. wicehrabiego Palmerston:

Państwa nie mają wiecznych sojuszników, ani wiecznych wrogów. Wieczne są tylko interesy państw, oraz obowiązek ich ochrony.

Właśnie takiego, realistycznego, a nie idealistycznego postrzegania historii jako walki ''dobra ze złem'' wszystkim życzę.

* * *

Jeśli macie ochotę mnie wspierać, zapraszam do odwiedzenia profilu na Patronite, lub BuyCoffee i postawienia mi symbolicznej kawy/piwa za moje teksty.

https://patronite.pl/WojnawKolorze
https://buycoffee.to/wojnawkolorze

#iiwojnaswiatowa #gruparatowaniapoziomu #qualitycontent #historiajednejfotografii #wojna #historia #usa #anglia #wielkabrytania #polska #okupacja #rosja #ruskimir #zsrr
IIWSwKolorze1939-45 - Witam wszystkich na #wojnawkolorze następcy tagu #iiwojnaswiato...

źródło: IMG_9539

Pobierz
  • 5
  • Odpowiedz
@sikejsikej: Zrzutów dla Warszawy było więcej niż jeden z tego co pamiętam (amerykańskich, bo w ogóle alianckich też).

Ale zasadniczo - masz 100% racji. Polacy zapomnieli co się stało. Niemcy osiągnęli pokojowo to co wtedy chcieli zbrojnie - jesteśmy niemiecką półkolonią. Na razie mamy sojusz z USA, ale to się może w każdej chwili zmienić. A my tymczasem znowu liczymy na sojuszników, zamiast budować mocne i silne państwo. Skończy się jak
  • Odpowiedz