Wpis z mikrobloga

#teatralnakicia <--- tag do obserwowania / czarnolistowania (tekst dostępny też na mojej stronie Teatralna Kicia i na Instagramie)

"Król Edyp"
Teatr: Teatr Zagłębia w Sosnowcu
Reżyseria: Radosław Rychcik

Jak wszyscy wiemy Sosnowiec kojarzy się tylko z jednym – z Teatrem Zagłębia (nie mam zielonego pojęcia z czym innym to miasto mogłoby się kojarzyć). Do tej pory sosnowiecki teatr raczył mnie spektaklami udanymi, a nawet jeśli trafiały się jakieś zgniłki, których nie mogłem uznać za udane, to było one przynajmniej na tyle frapującymi i pięknymi katastrofami, że nie mogłem się złościć na tę instytucję. Bo czemuż by się człowiek miał złościć na niebo, jak czasem pada z niego deszcz. 

Zupełnie osobnym przypadkiem wypadającym poza ten schemat jest „Król Edyp” w reżyserii Radosława Rychcika. Reżyser bierze na tapet Sofoklesa i stara się przez pryzmat znanej historii zbadać to, na ile jesteśmy skazani – zupełnie jak Edyp –  na fatum i niechybne konsekwencje naszych działań, ale w wymiarze ekologicznym. Sam pomysł na stworzenie takiego kluczu interpretacji wydał mi się niesamowicie ciekawy i jednocześnie zaskakująco dobrze wpisał się w tekst tragedii. Nie czułem w żadnym wypadku, że tak dobrana ścieżka reinterpretacji jest naciągana czy zupełnie niepasująca do historii Edypa. 

Niestety mój entuzjazm opadł w połowie sceny otwierającej przedstawienie. Sekwencja ta trwała 15 minut, naprawdę nie wyolbrzymiam; polegała jedynie na tym, że aktorzy biegali z jednego krańca sceny do drugiego z koszykami sklepowymi na tle projekcji półek dyskontu. Doskonale rozumiem intencję reżysera, próbę pokazania coraz większego konsumpcjonizmu, ale też panikę ogarniającą mieszkańców Teb w obliczu dziwnego wirusa toczącego ich miasto. Dodatkowo, w momencie premiery spektaklu, było to zgrabne nawiązanie do panującej wtedy pandemii covid. Niemniej, pytanie brzmi: na ile to nawiązanie będzie zrozumiałe parę lat po premierze. Co więcej, ta sekwencja była przeciągnięta do granic wytrzymałości widzów (naprawdę ciężko przez kwadrans oglądać biegających w kółko ludzi. Uprzedzając pytanie – tak, nie jestem fanem oglądania wyścigów na olimpiadzie). 

Po tej wyczerpującej sekwencji początkowej, która swoją drogą nie ma żadnej logicznej puenty ani kontynuacji w całym spektaklu, teleportujemy się do pałacu w Tebach. Twórcy przenoszą miasto do współczesności i tak naprawdę zamiast pałacu mamy pomieszczenie wyglądające na centrum zarządzania kryzysowego, wizualnie przypominające podobne pomieszczenia w filmach – tablice z wykresami, ekrany, wiatraki kręcące się miarowo nad bohaterami, cicho brzęcząca w kącie maszyna z batonami. Tutaj Edyp, grany brawurowo przez Michała Bałagę, zajada się befsztykiem, sprowadzając klimatyczny koniec świata zarówno na samego siebie jak i na swój lud za pomocą swoich decyzji żywieniowych. Jest to dodatkowo podbite wyświetlonymi na ekranach obrazami kataklizmów. 

Sam spektakl podąża dość wiernie za tekstem Sofoklesa nie uwspółcześniając zbyt wiele w warstwie literackiej, cała reinterpretacja odbywa się na poziomie wizualnym dzięki bardzo ciekawej scenografii Łukasza Błażejewskiego i poprzez odpowiednie wybory kostiumowe – na przykład pasterze, którzy odkrywali w tragedii prawdę o zbrodni Edypa, w tej adaptacji są górnikami, którzy –  sami niszcząc planetę – otwierają Edypowi oczy na to, że i on sam i mieszkańcy Teb (w domyśle: mieszkańcy Ziemi) są odpowiedzialni za swoją chorobę i sami sobie zgotowali ten los. 

Niestety ta ciekawa warstwa zupełnie się gubi i grzęźnie na mieliznach, które ewidentnie są spowodowane nierównym tempem i brakami po stronie reżysera. Doskonałym przykładem może być scena, w której Rychcik każe nam oglądać przez kilkanaście minut wyświetloną na ekranie rejestrację przemowy Grety Thunberg (aktorzy oczywiście też ją oglądają z napięciem, odwróceni do widzów plecami), a jednocześnie ma na scenie fenomenalną Mirosławę Żak grającą Gretę Thunberg, która spokojnie mogłaby nam to przemówienie zagrać. Dostajemy naprawdę sporą porcję reżyserskiego lenistwa i skakania po łebkach. I realnie zastanawiam się czy cała para w tym spektaklu poszła w koncepcję i nie starczyło już sił kreatywnych na zapanowanie nad tym, co się dzieje na scenie, czy po prostu reżyser w połowie tworzenia spektaklu przypomniał sobie, że zostawił śliski kocyk na gazie domu i postanowił się ewakuować. 

Najbardziej jednak w tym wszystkim – poza genialnym pomysłem i solidnie zrobioną scenografią – szkoda aktorów, bo Teatr Zagłebia ma wyborny zespół, który stara się jakoś „Edypa” obronić. Poza wcześniej wspomnianymi Michałem Bałagą i Mirosławą Żak warto zwrócić uwagę na Beatę Deutschman. Może to będzie dość dzikie wyznanie z mojej strony, ale naprawdę uwielbiam ją w każdej roli, jaką miałem okazję zobaczyć. Jest fenomenalna w „Komedia. Wujaszek Wania” jako kura i jest też diamentem w nudnych jak flaki z olejem „Kreszanach”, błyszczała także w szybko zapomnianych „Dead Girls Wanted” duetu Janiczak/Rubin. Tak samo w „Królu Edypie” wyciska jak cytrynę to, co mogła zrobić w roli Koryfeusza (i jednocześnie całego chóru). Jest na poły rozhisteryzowaną matką, ale też czasem analitycznie myślącą i zimną; fenomenalnie przechodzi z jednego krańca emocji do drugiego. Marzy mi się więcej jej na scenie, bo na to zasługuje.

Więc z sosnowieckim Edypem jest trochę tak jak z robieniem pierwszy raz jakiegoś wykwintnego dania. Pomysł świetny, składniki doskonałe, ale efekt finalny nie zachwyca, bo przecież tak skomplikowane danie nie ma prawa wyjść za pierwszym razem. 

#teatr #sosnowiec i trochę #gruparatowaniapoziomu
kiwi_intrygant - #teatralnakicia <--- tag do obserwowania / czarnolistowania (tekst d...

źródło: temp_file8174372012687277973

Pobierz
  • 2
  • Odpowiedz