Wpis z mikrobloga

tldr

Codziennie w każdej fabryce smrodu, azbestu, kołchozie i innym więzieniu wyciskającym krew i ostatnie soki z człowieka przez pracę, wyje syrena fabryczna wzywając niewolników niby karaluchy, nie zdążywszy pokrzepić snem zmęczonych mięśni. W chłodnym mroku idą po wybrukowanych chodnikach ku wysokim stalowym klatkom fabryki, która czeka na nich z obojętną pewnością siebie oświetlając drogę dziesiątkami kwadratowymi oczyma. Rozlegają się ochrypłe, senne głosy, plugawe przekleństwa targają powietrzem, a na spotkanie ludziom płyną inne dźwięki- ciężki jazgot maszyn i harmider radia. Ponuro i surowo majaczą wysokie, czarne kominy, jak wzniesione nad stawem pałki.

Wieczorem, kiedy zachodzi słońce i na szybach domów i mieszkań zapalają się w ostatnim blasku jego czerwone promienie, kołchoz wyrzuca ludzi ze swego wnętrza jak zużytą szlakę. Znowu idą przez ulicę zakopceni, z czarnymi twarzami, roztaczając wokół siebie lepki zapach smarów, błyskając zgłodniałymi zębami. W ich głosach dźwięczy teraz ożywienie, a nawet radość- na dziś skończyła się katorga, w domu czeka wieczerza i odpoczynek.
Dziś połknęła fabryka smrodu, maszyny wydarły z ludzkich mięśni tyle sił, ile im było potrzeba. Dzien, nie pozostawiając śladu, został wykreślony z ludzkiego życia; człowiek zbliżył się o jeden krok do grobu, ale cieszy się na myśl o czekającym go za chwilę odpoczynku, o talerzu pełnym strawy i jest zadowolony.

W weekendy śpią do południa; potem co religijni wkładają ci lepsze ubrania i idą do kościołów. Z kościołów wracają do domów, jędzą i się kładą spać- do wieczora odpoczywając.
Nagromadzone od lat zmęczenie odbiera ludziom apetyt. Żeby móc jeść, dużo piją, drażniąc żołądek piekącą wódką. Spotykając się, mówili o fabryce, o maszynach, przeklinali majstrów, rozmawiali i myśleli tylko o tym co miało jakiś związek z pracą. Ludzie wyczerpani pracą upijali się szybko, i budziło się wówczas we wszystkich niezrozumiałe, chorobliwe rozdrażnienie, które domagało się ujścia. W stosunkach między ludźmi użyciem dominującym była utajona złość. Była ona tak samo zastarzała jak krańcowe zmęczenie mięśni. Życie było zawsze takie samo- równo i wolno płynęło dokądś mętnym strumieniem, rok za rokiem, omotane przez nawyk myślenia zawsze o tych samych sprawach i wykonywania dzień w dzień tych samych czynności. I nikomu nie chciało się podjąć próby jakichkolwiek zmian na lepsze. Niekiedy przychodzili do łagrów jacyś nowi opowiadając o swojej wcześniejszej udręce w innym kolochozie co pierw wzbudzało zainteresowanie innych niewolników ale po czasie wynikało: życie niewolnika i robotnika wszędzie jednakowe i temat zanikał. Przychodzili jeszcze inni, którzy mówili o rzeczach całkiem nowych. Nie sprzeczano się z nimi, ale przyjmowano ich słowa z lekkim niedowierzaniem. W jednych budziły tępe rozdrażnienie, w innych nieokreślony lęk, a jeszcze w innych uchwytny ledwie cień nadziei, że stanie się coś, co dla nich samych było niejasne; pili więc jeszcze więcej, aby stłumić niepotrzebny, męczący lęk. Zauważywszy w takim człowieku coś niezwykłego, inni kołchoznicy nie mogli mu tego wybaczyć i odnosili się do człowieka niepodobnego do nich z podświadomą obawą, jak gdyby lękali się, że może naruszyć ponury, jednostajny, niewolniczy bieg ich życia, ciężki wprawdzie, ale spokojny. Przywykli, że życie przytłaczało ich zawsze jednakowym brzemieniem, a nie spodziewając się żadnych zmian na lepsze, uważali, że każda zmiana może to brzemię zwiększyć.
Przeżywszy w ten sposób lat maksymalnie 60-70 człowiek umiera, zgorzkniały, cierpiący choroby, nie znający radości życia bo...... przywykł, nawykł, że tak powinno być...
Z jednej strony nieśmieszny żart, z drugiej realna tragedia i cierpienie...
#pracbaza #praca #przegryw #przemyslenia #zycie #tldr
  • 6
  • Odpowiedz