Wpis z mikrobloga

#opowiadanie #berlin #krakow #bezdomnosc

Berlin przed siódmą rano jest strasznie ospały. Razi mnie jego ospałość w stosunku do porannych miast w Polsce. Tam ludzie tłumnie zmierzają już do miejsc swojej pracy. Bo pracę zaczynają o siódmej. Stare kobiety, które nie mogą już od dawna spać i wysłuchały już porannej mszy, ustawiają się w kolejkach do piekarni albo po warzywa. Z samego rana można dostać najświeższe warzywa i owoce. Dla tych co zaśpią zostają te trzystukrotnie przebrane i wyobracane. A czasem to nic dla nich nie zostanie, bo sprzedawcy z bazaru zwijają się zaraz po południu. I jajka - jajka koniecznie trzeba kupić na bazarze, choćby to i były jajka kupione przez kogoś w najtańszym z supermarketów i sprzedawane później jako swoje, ale jednak już wtedy są jajkami z bazaru, a te są lepsze. Ale w Berlinie tego nie ma. W normalny dzień nie ma bazarów, na które spieszyłyby się stare kobiety. Nie ma też starych kobiet, takich jak w Polsce - w beretach albo płaszczach, grubych, przygarbionych, idacych o lasce na bazar albo do kościoła. Stare kobiety w Berlinie są szczupłe i wysportowane, jeżdżą na rowerze albo biegają, piją kawę w restauracji albo kawiarni i rozkoszują się wolnością trwoniąc kolejne euro z emerytury. Czasem znajdują sobie jakiegoś młodego, ciemnoskórego chłopaka, który pomaga im ją trwonić. To są jedne, oficjalne stare kobiety, które widać. Te, których nie widać, siedzą w setkach domów starców. Siedzą na swoich wózkach inwalidzkich albo brzegach łóżek swoich jednoosobowych pokoików. Gapią się zza firanki przez okna na świat, na dzieci bawiące się na podwórkach, a zamiast mszy w radiu słuchają krzyków swoich zdemenciałych sąsiadek zza ściany. I czekają aż ktoś wyprowadzi je na spacer. Albo odwiedzi. Ale jeśli nie jest akurat weekend to pewnie nikt. A na pewno nie zabierze do restauracji ani kawiarni, bo przecież dziś nie jest Dzień Matki. Do kościoła też nie pójdą, bo który kościół w ogóle otwarty jest w dzień powszedni?
Do pracy też nikt się nie spieszy o tej porze. Śmieciarze już wyjechali na ulicę, a bałkańscy budowlańcy siadają w nielicznych otwartych już piekarniach i piją poranną kawę zagryzając rogalikiem. Kawę zawsze w tekturowym kubku na wynos, bo przecież są już właściwie w pracy. Inni jeszcze są w domach. Śpią. Albo ciągną dzieci do przedszkola. Dzieci zaczynają dzień pracy wcześniej niż dorośli.
Jadę na rowerze i po drodze mijam kilku innych rowerzystów. Maksymalnie kilku. Gdybym jechał po dziewiątej, mijałbym ich dziesiątki, a mnie mijaliby następni. Przepychaliby się na każdych światłach żeby stanąć jak najbliżej, ruszyć jak najszybciej i być pierwszymi. Do pracy, do przedszkola z dzieckiem, do urzędu na umówioną dawno wizytę. I tak by nie byli pierwsi, bo pewnie by przegapili moment zapalenia się zielonego. Albo ktoś inny z rozpędu minąłby całą kolejkę chodnikiem albo ulicą i wjechał przed nich.
Następny bezdomny snuje się po ulicy. Nie, on się nie snuje, on człapie. Bezdomni zwykłe człapią. Mają dziurawe buty z odpadającymi podeszwami, które mlaskają przy każdym kroku. Chyba, że są tak dziurawe, że ciągną je po ziemi - wtedy nie mlaskają. Ten akurat nie ma butów. Ma opuchnięte czarne od brudu i brązowe od słońca stopy. Ale też człapie. Widzę jeszcze dwóch innych. Jeden siedzi przy banku, czeka aż go otworzą. Nie będzie wybierał pieniędzy, będzie patrzył jak inni to robią. Nawet nie będzie żebrał o ich pieniądze, będzie tylko siedział i liczył na to, że ktoś go zauważy i coś mu da - monetę, bułkę albo książkę. Żebrzą tylko Rumuni. Albo Bośniacy. Podwożą ich beemkami za róg najbliższej kamienicy, wysiadają, przychodzą, rozkładają krzesełko, siadają i żebrzą. Potem o dwunastej dzwonią po beemkę i jadą na przerwę obiadową. Nawet nie składają krzesełka, bo przecież zaraz wrócą. O dwunastej każdy musi mieć przerwę, to Berlin. Inny bezdomny śpi na ławce. Wygląda tak samo jak dwóch poprzednich. Siwy, zarośnięty. Typowy profesor matematyki. Gdyby go tylko inaczej ubrać i zaprowadzić na uniwersytet, nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Właściwie to wystarczyłoby, żeby zmienił buty. Albo ubrał. Może nawet naprawdę mógłby być profesorem matematyki? Codziennie liczy monety, które rzucą mu mijający go ludzie. Liczy butelki wyciągnięte ze śmietników i zawiezione pożyczonym wózkiem sklepowym do automatu. Dobrze wie czy dziś może sobie pozwolić na bułkę, piwo czy na kebaba. Właściwie na piwo można sobie zawsze pozwolić, jest tanie. A i butelka potem jest do oddania.
Lubię jeździć rano, ale jeżdżąc rano widzi się rzeczy, których nie widzą ludzie w dzień. W Krakowie wiele nocy spędziłem snując się po mieście, przesiadując pod Wawelem, pod Akademią Rolniczą, na dworcu. Bezdomni zawsze spali wtedy na wózkach do sprzedawania obwarzanków. Na tych samych, na których potem w dzień kładzie się obwarzanki i pieniądze. Ale są wygodne, można się o nie oprzeć i zasnąć. W Berlinie nie ma wózków na obwarzanki. Nie ma nawet obwarzanków. Więc rano widzę bezdomnych na ławkach przed restauracjami. Na tych samych, na których potem siadają zmęczeni skwarem turyści i jedzą lody. No i przy stolikach włoskich knajpek, których nie chce się nikomu składać na noc. Czasem śpią, a czasem załatwiają już poranną toaletę. Myją się pod uliczną pompą albo na placu zabaw nieopodal. Załatwiają się gdzieś przy wejściu na stację metra, potem wycierają ubraniami, które ktoś wyrzucił w kartonie. Te ubrania potem ktoś weźmie i będzie używał, bo są używane, za darmo. Ale teraz są ręcznikiem. Albo papierem toaletowym.
Mijam jeszcze kilka brzydkich kobiet uprawiających jogging. Nie rozumiem czemu niemieckie kobiety są takie brzydkie. Idąc ulicą z niemal stuprocentową pewnością można powiedzieć, która mijana kobieta nie jest Niemką. O ile w ogóle rozpozna się, że jest kobietą, bo i z tym czasem jest problem.
Dojechałem. Biuro jest w centrum, a przed wejściem są podcienia. Więc śpi tu też bezdomny. Jeszcze tylko wspinaczka na piąte piętro, bo winda nie działa. Nie działa już od roku i nie będzie działać jeszcze przez co najmniej pół, ale to nieważne, bo naprawa jest już zaplanowana. To Berlin, nic nie musi działać, ważne, żeby w planie było, że kiedyś będzie.
  • 3