Wpis z mikrobloga

#maratonfilmowy

29712 - 1= 29711

**Stanley Kubrick, Barry Lyndon, 1975
Ocena: ★★★★★★★★★

Opisowi towarzyszą spoilery**

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to fakt, że film jest dopieszczony wizualnie. Dochowano ogromnej dbałości o detale w scenografii. Dość powiedzieć, że Kubrick postanowił go zrealizować, mając do dyspozycji jedynie źródła światła z epoki, bez współczesnego oświetlenia. Pomysł spalił na panewce: w niektórych ujęciach musiano posiłkować się reflektorami, ale intencja jasna.

Widać, że pomysły na poszczególne kadry były metodycznie przemyślane. Statyczne ujęcia, znak kina lat '70, gdzie występowały znacznie częściej, niż obecnie. Kadry często przypominały obrazy – i to raczej nie z gatunku tych barokowych – niż film: wszystko w jednym miejscu. Zwłaszcza powtarzające się seny podpisywania wszelakich dokumentów wyglądały, jak gdyby dokonywane były nie przez żywe postaci, a figury woskowe, co korespondowało wyraźnie z powyższym zamysłem. Ujęła mnie rezygnacja z planu amerykańskiego przy niektórych dialogach. Np. przy pierwszym spotkaniu Barry'ego i Chevalier -– ujęcia były wprost na twarz to jednego, to drugiego mężczyzny. Takie pierwszoosobowe spojrzenie pozwala lepiej się wczuć w bohaterów sceny. Dobrze, też że statyczności nie trzymano się jak pijany płota. Koronnym przykładem bójka z lordem Bullingdonem czy próba samobójcza lady Lyndon, gdzie zgrywało się to ze spokojnym głosem narratora. Lubię duży kontrast, i tak narrator, jak i dynamiczne sceny w kontrze do nieruchomych kadrów, mu służyły. Rzuciła się też w oczy kompozycja klamrowa: wszak wszystko zaczyna i kończy się na pojedynku.

Fabularnie film nie opierał się o nagłe zwroty akcji, raczej o logicznie zazębiające się kolejne etapy. Momentami wręcz celowo rezygnowano z próby zaskoczenia widza, jak wtedy, gdy narrator zapowiedział finał filmu w sekwencji scen przedstawiających wychowanie syna Barry'ego: że umrze on samotnie, w biedzie i bezdzietnie, by chwilę potem pojawił się wątek kupna konia dla syna Redmonda z wiadomym finałem. Korespondowało to z nieśpieszną, stroniącą od gwałtowności, warstwą wizualną obrazu. Narracja szła statycznym tempem tak, jak widoczne kadry. Żelazna logika dzieła spójnie realizowana na obu płaszczyznach. Nie tylko zresztą na nich: w aktorstwie też dominowała rezerwa. Rezerwa spod której czuć było tony tłumionych emocji u bohaterów, co dobrze oddawało ducha środowiska, w którym toczył się film. I do którego aspirował, choć na dobrą sprawę nigdy nie został zaakceptowany, upstart Barry, permanentnie muszący zakładać kolejne maski. Maski które koniec końców wyprały go z uczuć do żony, zapewne w podobnym stopniu, jak wyprała go jego miłość do kuzynki z początku filmu.

Wśród wiodących postaci nie ma chyba nikogo, kogo dałoby się uznać za po prostu dobrego. Nie jest taka matka Barry'ego, kobieta interesowna, nie była taka lady Lyndon, wszak toksyczna miłość do Barry'ego przesłoniła jej krzywdy, jakich dopuszczał się on na jej synu z pierwszego małżeństwa, nie był oczywiście taki sam Barry, niewahający się przed najgorszą z podłości, byleby tylko osiągnąć uprawniony cel. Cel w którym nie odnajduje spełnienia, choć przecież ma wszystko, czego może chcieć uczciwy człowiek. Nie jest taki lord Bullingdon, któremu krzywdy i ten słynny klasizm uniemożliwia zrozumienie Barry'ego i który koniec końców nie postępuje honorowo podczas pojedynku. Dobro widzimy w postaciach epizodycznych: wielebny Samuel Runt, kapitan Grogan. W przedstawionym na ekranie świecie nie dało się być znaczącym, zachowując dobroć.

Z łyżek dziegciu przychodzą mi do głowy dwie sceny. Finałową rozprawę na pistolety między protagonistą i jego pasierbem odbierałem jako przeciąganą, gdzieś w toku wspomnianej rezerwy uleciało mi całe napięcie, a zaczęła pojawiać się niecierpliwość. Również sekwencja umierania syna Barry'ego, ale tu raczej w grę wchodzą indywidualne preferencje. Nigdy nie kupowałem elegijnego podejścia do śmierci w sztuce, a już zwłaszcza przedstawień śmierci tak bezsensownych, jak śmierć dziecka. Na przykład dostojne marsze żałobne nigdy w mych oczach nie były wiernym przedstawieniem emocji, jakie śmierć wywołuje. Po tragicznej śmierci reżyserki Łarisy Szepitko Alfred Schnittke skomponował swój drugi kwartet smyczkowy, który dedykował jej pamięci. I w jego drugiej części czuję znacznie wierniejszy portret emocji, jakie takie tragedie rodzą, niż w powolnie snującym się dźwięku. Czegoś podobnego zabrakło mi po śmierci małego Bryana. Nie ukazano tu emocji Barry'ego, które, sądząc po scenie bójki, ewidentnie w nim były. Oczekiwałbym albo jakiegoś gniewu, albo apatii pokroju tej, w którą zapadła Honoria Lyndon, a dostaliśmy... cóż, kolejny owoc żelaznej, statycznej logiki dzieła. A chwila aż krzyczała, aby ową logikę obrazu przełamać.

Co najbardziej pozostanie w pamięci? Pojedyncze perełki, ze szczególnym uwzględnieniem sceny uwiedzenia Honorii przez Barry'ego. Tam owa rezerwa, a jednocześnie wyraźnie widoczny rys namiętności, został sportretowany chyba najlepiej. Co jeszcze zostało wzmocnione bohaterem drugiego planu, wielebnym Runtem, po którego mimice widać było, że szybko zorientował się w grze milczenia, spojrzeń i sugestii, która odbywała się na jego oczach. Oraz świetnie zgrana muzyka, na czele z niezapomnianym Schubertem. Jeżeli nie widzieliście, czym prędzej nadróbcie, nawet pomimo znanych po powyższym opisie fragmentów fabuły, nie o zwroty akcji w tym filmie chodzi. A jeżeli widzieliście, odświeżcie go sobie.

#kino #film #kubrick #art #kultura #sztuka #70s i, pozdro dla kumatych, #autoplagiat
Pobierz
źródło: comment_1609789242UBokLIdpY6AP0IMMuUSp2F.jpg