Wpis z mikrobloga

część druga #wspomnieniapradziadka z krótkim dokończeniem losów wojennych. W następnej części będzie już o pobycie w obozach - ale to dopiero jutro.
poprzedni wpis
Nie znaliśmy założeń walki naszych wyższych jednostek: dywizji i armii, wiedzieliśmy tylko że 74 Górnośląski Pułk Piechoty miał operacje tych jednostek osłaniać. Doszliśmy do wniosku że mimo ogromnej przewagi w nowoczesności i liczebności sprzętu nieprzyjaciela pułk swoje zadanie wykonał.
Siedząc w bagnistym zagajniku nad brzegiem rzeki nie mogliśmy się wychylić by przejść rzekę, bo zaraz nadlatywał samolot i ostrzeliwał z loty cały teren. A więc byliśmy pod ciągłą obserwacją nieprzyjaciela. Dopiero gdy się ściemniło, uwolniliśmy się od lotnika i przeszliśmy rzekę, której dno było bagniste. Woda sięgała nam powyżej pasa. Już na drugim brzegu ściągnąłem z nogi but i cisnąłem do wody, dalej maszerowałem w skarpetkach. Przez las w kierunku wschodnim. Byliśmy uzbrojeni w ręczne karabiny maszynowe, ja miałem pistolet własny. Późnym wieczorem doszliśmy do wsi, której nazwy już nie pamiętam. Weszliśmy do jednej z chałup, gdzie właśnie odbywał się „sejmik” chłopski uczestniczyło w nim ze 20 chłopów.
Zebrali się pod naporem niespodziewanej katastrofy. Do nas odnieśli się wrogo. Krytykowali wojsko, że tak szybko uległo. Grupie podchorążych zorganizowałem nocny wypoczynek. Domu pilnowało stale dwóch wartowników, zmieniających się co 2 godziny, reszta spała na dworze. Sam położyłem się do snu w małej izdebce.
Rano 4 września o godzinie 5 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Nie mając żadnych informacji o przebiegu i wyniku kilkudniowych działań bojowych, postanowiliśmy dotrzeć do Centralnego Okręgu Przemysłowego – w widłach rzek Wisły i Sanu, powszechnie nazywanego „COP” byliśmy bowiem głęboko przekonani, że ten rejon będzie skutecznie broniony. A więc kierunek wschodni marszu należało utrzymać.
Już około godziny 9 napotkaliśmy w lesie chłopa z żoną, który zorientował się szybko, że „czas wojny” jest odpowiedni do zaopatrzenia się w potrzebny materiał drzewny do gruntownego remontu chałupy, której zrąb podobno już przegnił. Podchorążowie, także widocznie chłopscy synowie, pomogli w robocie. Do godziny 14 powalili 10 okazałych sosen. Pracowali jak dla siebie. Tymczasem chłopka przyniosła wiadro ziemniaczanki, nie okraszanej – i jedną nędzną łyżkę. Jedliśmy po kolei jedną łyżką z jednego wiadra. Świadczyło to jak nędzną była dola ówczesnej biedoty wiejskiej. Ale nasza w tej chwili także była niewesoła.
Wieczorem doszliśmy do wsi Czarnca, zatrzymaliśmy się w Leśniczówce, której gospodarz wyjechał z podwodą dla wojska. Zastaliśmy tu uciekinierów – krewnych leśniczego. Przyjęto nas gościnnie, nakarmiono. Mnie urządzono nocleg w domu, podchorążym dano słomy na zorganizowanie posłania w lesie.
Na drugi dzień, tj. 5.9. przebraliśmy się w cywilne ubrania, nabyte u miejscowej ludności w drodze zamiany na wojskowe. Zakopaliśmy również broń w lesie. Drugiej nocy już nie spałem w leśniczówce, bo podobno, jak nam mówiła gospodyni, w gajówce pojawił się żołnierz, czy żandarm niemiecki i pytał o żołnierzy polskich. Cały dzień spędziliśmy w lesie niedaleko leśniczówki, spaliśmy wszyscy w lesie, także dzień 6.9. byliśmy tu jeszcze, by dobrze wypocząć przed czekającą nas długą drogą. Kupiłem sobie całkiem nowe buty z cholewami za 22zł i nocą z 6/7 września wyruszyliśmy dalej. A byliśmy gdzieś w okolicach Włoszczowej. W napotkanej szkole zaopatrzyłem się w mapę Polski, taką ścienną. Odpowiednia nam ćwiartka tej mapy służyła mi w drodze.
Szliśmy tylko nocą, unikaliśmy miast. Około 10-12 września dowiedzieliśmy się, że Niemcy sforsowali środkowy bieg Wisły. Nasza orientacja marszowa na Centralny Okrąg Przemysłowy nie miała już sensu. W jednej z miejscowości przechodziliśmy nocą tor kolejowy i zostaliśmy oświetleni rakietami i ostrzelani. Posuwanie się dalej w całej grupie nie był wskazane. Po wspólnej naradzie postanowiliśmy zmienić nasz plan dalszego marszu, a mianowicie skierować się we własne strony zamieszkania. Zwolniłem podchorążych, którzy zgłosili chęć pójścia własną drogą, a sam z kilkoma jeszcze podchorążymi zwróciłem się na południe. W drodze „odbijali” dalsi podchorążowie. Pozostał przy mnie tylko jeden starszy? zwiadowca, z nim dotarłem omijając Kraków, Chrzanów i Oświęcim, w pobliże Bielska. Tu zwolniłem pozostałego żołnierza, orientując go co do dalszej drogi i 18 września o zmroku zjawiłem się w domu w Straconce.
Wspomnę jeszcze, że w drodze żywiliśmy się za własne pieniądze, w jednej z miejscowości kupiliśmy od chłopa, który w polu wędził mięsiwo, każdy po jednym kilogramie kiełbasy. Ludność po drodze nie odnosiła się do nas przychylnie, zmęczona widocznie i ogołocona ze wszystkiego przez niekończące się wędrówki „uciekinierów”. Nie można się temu dziwić.
W domu nie zabawiłem długo. Na naradzie rodzinnej postanowiono, aby ze Straconki się stracić. Było tu przecież nieco rodzinnego elementu niemieckiego. Udałem się więc do krewnych na Żywiecczyznę. U wujka K* w Gilowicach, u kuzyna w Rychwałdzie i u wielu innych krewnych zatrzymywałem się – przyjmowany zawsze serdecznie – na krótko i zmieniałem co kilka dni pobyt. Byłem tu około 6 tygodni, a kiedy otrzymałem wiadomość o chorobie syna (miał zaledwie 4 miesiące) pośpieszyłem do domu. Syna wykurowaliśmy, wezwaliśmy do niego lekarza – Niemca z Kamienicy. I już pozostałem w domu.
Pracy nie podejmowałem, ale musiałem zameldować się w urzędzie gminnym. Tu też sporządzili mi dokument osobisty; w którym zapisano według mojego oświadczenia: język ojczysty – polski; zawód – nauczyciel; stopnia wojskowego nie podałem, zataiłem po prostu. Dokument wystawiony był w języku niemiecki i polskim. Należało mieć go zawsze przy sobie.
Jak już wspomniałem – nie imałem się pracy zarobkowej. Żyliśmy nadzieją, że Niemcy prędko wojnę przegrają. Dochodziły wieści bardzo radosne z frontu zachodniego, gdzie wojska hitlerowskie miały ginąć całymi dywizjami na linii Maginota. Wierzyliśmy w to bezkrytycznie.
Żyłem z oszczędności; miałem xzł i te powoli zużywałem, nie przeczuwając jaki los nam się ściele.
  • 6
  • Odpowiedz