Wpis z mikrobloga

Witam wszystkich na #wojnawkolorze następcy tagu #iiwojnaswiatowawkolorze.

BAPU

Z okazji wczorajszego Dnia Dziecka wszystkim dzieciom życzę wszystkiego najlepszego. Długo zastanawiałem się, jaki wpis wybrać - czy przeraźliwie smutny, czy jednak dający odrobinę otuchy. Stwierdziłem, że ten drugi będzie dzisiaj lepszy, wszak to wesoły dzień.

Gdy zastanawiamy się nad bohaterami II Wojny Światowej, myślimy najczęściej o żołnierzach, uczestnikach sławnych bitew, odznaczonych wieloma orderami.

Jednak człowiek z dzisiejszej opowieści bohaterstwo swe wykazał nie w bitwie, lecz daleko od pola walki. Nie w Europie, lecz daleko, w egzotycznych w Indiach. Nie przeciwko Niemcom, czy Japończykom, lecz przeciwko najstraszliwszym z wrogów: beznadziei i rozpaczy. Nie zabijając, lecz chroniąc.

Trudno powiedzieć, kiedy historia ta się zaczęła. Czy 17 września 1939 roku, gdy Armia Czerwona dokonała agresji na Polskę? Czy 10 lutego 1940 roku, gdy deportowano dziesiątki tysięcy Polaków na Syberię i do Kazachstanu?

Dorośli Polacy szli do łagrów, kopalni, czy kołchozów. Dzieci zaś - których deportowano, wg różnych szacunków, około 380 tysięcy (!) - trafiały do okrutnych ''dietskich domów'' - ''domów dziecka'', znajdujących się w łagrach. Te nie były wiele lepsze od nich samych. Dzieci nie miały ubrań, ani butów, nie wspominając o lekach. Baraki, w których mieszkały, były nieogrzewane. Ciągle więc chorowały - na świerzb, gruźlicę i inne ciężkie choroby. Całe były zawszone i brudne. Wiele maleństw cierpiało od ropiejących ran. Dzieci spały po sześć, siedem, w jednym łóżku. Biła je i dręczyła ''szpana'' - rosyjska chuliganeria, kradnąc jedzenie. I wszystko inne też. ''Szpana'' przypominała raczej mafię, parającą się rozbojami, morderstwami i prostytucją. Kradli, bili, gwałcili, pili, niekiedy zabijali - dzieci mające po 12, 13, 14 lat...

Dla polskich dzieci zetknięcie z tak zdegenerowanym środowiskiem było najgorszym z koszmarów.

Znęcali się nad nimi też ''opiekunowie''. Bili. Po głowach, po rękach, po nogach. Za wszystko. ''Opiekunkami'' były często więźniarki kryminalne - wszak była to praca lekka, uprzywilejowana - które wcale nie zajmowały się dziećmi. Wykorzystywały swoją pozycję, by się najeść i nie musieć pracować. Dzieci karmiono licho, wodnistą zupą i gliniastym chlebem. Nie musiały pracować. Nie zasługiwały więc na prawdziwe jedzenie.

Wiele z nich szybko zapomniało języka polskiego. Przestawały rosnąć. Przypominały odziane w łachmany, chodzące szkieleciki, które wygrzebywały zgniłe ziemniaki i szyszki, by się najeść.

(Ale pamiętajcie, Sowieci to ci bohaterowie i wyzwoliciele, co to pokonali mrocznego, diabolicznego Hynkela, a przy okazji walczyli z dziećmi).

Po inwazji Niemiec na ZSRR, w 1941 roku nowa polska ambasada w Moskwie szacowała, że natychmiastowej pomocy potrzebuje ok. 160 TYSIĘCY (!) polskich dzieci. 24 grudnia 1941 roku rząd sowiecki zgodził się na utworzenie polskich sierocińców na terenie ZSRR. Na samej Syberii powstały ich 24, a ponadto 35 ochronek, 68 punktów odżywczych i 12 domów starców. W teren ruszyli natychmiast mężowie zaufania - rekrutujący się często spośród zesłańców, zapomniani bohaterowie, którzy przemierzali Sowiety w poszukiwaniu polskich obywateli i wyciągali ich z łagrów, kołchozów i specposiołków (miejsc ''specjalnego osiedlenia''). Wielu z nich zamordowali później sami Sowieci. Wiedzieli wszak za dużo.

Rząd polski zaapelował o udzielenie pomocy do sojuszników - Wielkiej Brytanii i USA. Traf chciał, że w trakcie przerwy na obiad posiedzenia Imperialnej Rady Wojennej znalazł się człowiek o sercu równie wielkim, jak jego tors, i imieniu niewymawialnym dla Polaków. Znamy go jednak jako Dobrego Maharadżę.

Nazywał się Jam Saheb Digvijaysinhji (Dźam sahib Digwidźajsinhdźi) i był władcą Nawanagaru, księstwa w zachodniej części Indii.

Indie w trakcie II Wojny Światowej były jeszcze kolonią brytyjską, jednak tu trzeba wyjaśnić pewną kwestię. Brytyjczycy kontrolowali około połowy terenów dzisiejszych Indii. Na resztę zaś składało się 568 udzielnych państewek i księstw, formalnie będących sojusznikami Wielkiej Brytanii. Jednym z nich był właśnie Nawanagar.

Siedząc przy stoliku, Jam Saheb usłyszał o ciężkich warunkach, w jakich znajdują się polskie dzieci. Natychmiast zaproponował, że otoczy opieką kilkuset małych polskich uchodźców. Dodał, że nie pyta nikogo o pozwolenie - ani Brytyjczycy, ani Amerykanie niespecjalnie chcieli zajmować się pomocą uchodźcom - a dzieci zaprasza do swego państwa jako swoich gości.

Dlaczego jednak tak egzotyczny władca przejął się losem małych Polaków?

Maharadża Nawanagaru był bardzo bogatym i wpływowym człowiekiem w Indiach. Stał na czele Izby Książąt Indyjskich i reprezentował całe Indie w Radzie Wojennej. Odebrał staranne wykształcenie, kończąc m.in. Malvern College i University College London. W 1920 roku reprezentował Indie na posiedzeniu Ligi Narodów. Mieszkał wówczas w Szwajcarii. Jego sąsiadem był sam Ignacy Jan Paderewski. Osobowość polskiego pianisty, jego wiedza i długie dyskusje o Polsce zrobiły na młodym księciu ogromne wrażenie. Z jednego z pobytów w Londynie Jam Saheb przywiózł do Indii przetłumaczonych na angielski ''Chłopów'' Władysława Reymonta, którzy stali się jego ulubioną lekturą. Uwielbiał polską tradycję ludową, w tym tańce i stroje. Osobiście poznał generała Władysława Sikorskiego, premiera i Naczelnego Wodza.

Polecił utworzyć ośrodek dla polskich uchodźców w swej letniej rezydencji Balachadi (obecnie stan Gudżarat). Oczywiście sam pokrywał wszelkie koszty. Polskie dzieci, mimo, że opuściły ZSRR miesiąc wcześniej, cierpiały na awitaminozę i rozmaite choroby oczu, zębów, płuc. Ich ubrania trzeba było spalić z powodu wszy. Przetrwały długą i wyczerpującą podróż z Aszchabadu do Indii. Po drodze władze irańskie, mimo biedy i brytyjskiej okupacji, wydzieliły dla nich - poleceniem Szacha - budynek szpitala. Warunki były jednak kiepskie. Ponieważ dzieci nie były szczepione, nie mogły kontaktować się z ludnością miejscową. Dokuczał im upał, kurz i kamienista, nieukończona droga.

Gdy wychudzone i chore polskie dzieci dotarły na ziemię indyjską w kwietniu 1942 roku, przywitał je widok sześćdziesięciu drewnianych domków, krytych czerwoną dachówką, maszt z biało-czerwoną polską flagą i wielki maharadża w turbanie na głowie, który powiedział:

- Nie jesteście już sierotami. Ja jestem Bapu - ojciec wszystkich Nawanagaryjczyków, a więc także i wasz.

...Brak komentarza najlepszym komentarzem.

Ogromna dobroć hinduskiego maharadży nie skończyła się na tym. Jam Saheb osobiście przekonywał innych maharadżów do udzielenia wsparcia dla małych uchodźców. Był poważany i cieszył się ogromnym autorytetem. Wspierał go osobiście wicekról Indii, lord Victor Hope, który wyasygnował na pomoc 50 000 rupii. Dzięki działalności obu bohaterów, zebrano 600 000 rupii (ok. 36 mln współczesnych złotych), a w Indiach wojnę przetrwało ok. 5500 polskich dzieci.

"Głęboko wzruszony i przejęty cierpieniami polskiego narodu, a szczególnie losem tych, których dzieciństwo upływa w tragicznych warunkach najokrutniejszej z wojen, pragnąłem w jakiś sposób przyczynić się do polepszenia ich losu. Zaoferowałem im gościnę na ziemiach położonych z dala od zawieruchy wojennej. Może tam, w pięknych górach nad brzegami morza, dzieci będą mogły powrócić do zdrowia, może uda się im zapomnieć o wszystkim, co przeżyły i nabrać sił do przyszłej pracy, jako obywatele wolnego już kraju", mówił sam Jam Saheb.

Po latach udręki, głodu, chorób, bicia - polskie dzieci trafiły do raju. Pełnego palm, słońca, słoni, aromatycznych przypraw, soczystych owoców, fakirów i maharadżów. Jama Saheba polskie dzieci zapamiętały jako wielkiego, zawsze uśmiechniętego mężczyznę, który gładził je po głowie. Często odwiedzał obóz, przechadzając się uliczkami osiedla, a wiele dzieci wraz z opiekunami zapraszał do swojego pałacu, skąd wracały obładowane łakociami. Mimo tego, że w Indiach panował głód w czasie wojny, Dobry Maharadża starał się, aby dzieci zawsze były syte, a w ogrodach rosły owoce.

Życie zorganizowane było na podobieństwo obozu harcerskiego. Dzień zaczynał się od gimnastyki i apelu w stronę Polski. Dla starszych dzieci zorganizowano szkołę, dla młodszych przedszkole. Opiekunkami zostały cudem ocalałe z Sowietów polskie nauczycielki. Ogromne zasługi w opiece nad dziećmi oddała legendarna piękna polska aktorka Hanka Ordonówna i jej mąż, hrabia Michał Tyszkiewicz, którzy towarzyszyli malcom już w Aszchabadzie. Do Balachadi trafiło 650 polskich dzieci. Komendantem osiedla został ksiądz Franciszek Pluta.

Pamiętano o dobroczyńcy. Na piąte urodziny syn Jama Saheba otrzymał uszyty przez polskie dzieci tradycyjny strój krakowski z hinduskim motywem pawiego pióra. Tradycją zaś w Polish Children Camp w Balachadi były przedstawienia teatralne, szczególnie uwielbiane przez Dobrego Maharadżę. Podobał mu się ''Kopciuszek'' i ''Kordian'', ale najlepszym ze spektakli były jasełka, gdzie obok tradycyjnych aktorów występowali Hynkel, Stalin i zniewolona przez nich Polska. Jeśli maharadża czegoś nie rozumiał, prosił o wprowadzenie, lub przetłumaczenie tekstu. Na spektaklach i donośnie się śmiał tubalnym głosem, i ocierał wielkimi jak bochny chleba pięściami oczy. Zawsze bił głośno brawo, a po przedstawieniach zapraszał aktorów na poczęstunek do swego pałacu.

12 maja 1945 roku odbyło się poświęcenie sztandaru hinduskiego hufca harcerskiego, gdzie również pojawił się maharadża. ''Jest to dla mnie i mojej żony wielki zaszczyt, ze zostaliśmy rodzicami chrzestnymi tego polskiego sztandaru. Niechaj te srebrne gwoździe, które wbijamy w drzewce tej flagi będą gwoździami wbitymi w trumnę wrogów wolności i waszych domów. Niech was Bóg błogosławi i pozwoli wrócić do prawdziwie wolnej i szczęśliwej Polski'', powiedział.

Pod koniec wojny w Balachadi pozostało ok. 200 polskich dzieci. Obawiano się, że komuniści zażądają ich ekstradycji do Polski, dlatego maharadża, ksiądz Pluta i brytyjski oficer łącznikowy, podpułkownik Geoffrey Clarke, zbiorowo je adoptowali. W 1946 roku obóz w Balachadi zlikwidowano, a już nastoletnich uchodźców przeniesiono do miasteczka Valivade.

Zanim to nastąpiło, doszło do wzruszającej sceny. Na dworzec kolejowy osobiście przybył Jam Saheb. Żegnał się osobiście z każdym dorosłym i podchodził do każdej z grup dzieci. Ze starszymi rozmawiał, młodsze gładził po głowach i przytulał do swego potężnego torsu. Widać było, że bardzo ciężko było mu się rozstawać ze swoimi przybranymi dziećmi. Głos mu się łamał, co chwilę ocierał wielkimi pięściami zwilgotniałe oczy…

Gdy kilka lat wcześniej generał Sikorski zapytał go, jak Polska może odwdzięczyć się mu za okazaną pomoc i dobre serce, powiedział: ''W wyzwolonej Polsce nazwijcie moim imieniem którąś z warszawskich ulic''.

Ot, taki był ten polsko-indyjski maharadża...

Jam Saheb zmarł w 1966 roku w Bombaju. Do końca życia pozostał wielkim przyjacielem Polski i Polaków. W komunistycznej Polsce skazano go jednak na zapomnienie. Wszak w PRL przypominanie o tym, że ktoś musiał ratować ofiary ''sowieckiego raju'', w szczególności dzieci, zmaltretowane przez łobuzów spod czerwonej szmaty - było istną myślozbrodnią. Dopiero w latach 90. przypomniano jego postać. Doczekał się skweru i pomnika w Warszawie, a jego imieniem nazwano słynny Zespół Szkół Ogólnokształcących ''Bednarska'' w Warszawie.

A co z ''polskimi Indianami''? W Valivade musiały zdecydować. Niektóre z nich odnalazły za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża jedno, lub oboje rodziców, którzy wyszli z Armią gen. Andersa. Inne, osiągnąwszy pełnoletność, wyemigrowały do USA, lub Kanady. Najmłodsze pozostały w Indiach. Mało które z nich wróciło do komunistycznej Polski.

Warto wspomnieć, że współczesność dopisała pewnego rodzaju rewanż do tej historii. Po agresji Rosji na Ukrainę w 2022 roku, kilka tysięcy hinduskich studentów znalazło się w pułapce na Ukrainie. W tej sytuacji rząd RP natychmiast poinformował, że hinduscy studenci mogą przekraczać granice Polski bez wizy, a potem, dzięki współpracy z Delhi, przetransportowano ich bezpiecznie do Indii. Właśnie wówczas przypomniano znowu historię Dobrego Maharadży.

I warto o niej pamiętać. O historii wielkiego - dosłownie i w przenośni - człowieka z dalekiego kraju o złotym sercu, który ukochał i ocalił setki polskich dzieci.

* * *

Mój fanpage na Facebooku:
https://www.facebook.com/WojnawKolorze2.0/
Koloryzacja zdjęcia: https://www.facebook.com/KolorFrontu/

Jeśli macie ochotę mnie wspierać, zapraszam do odwiedzenia profilu na Patronite, lub BuyCoffee i postawienia mi symbolicznej kawy/piwa za moje teksty.

https://patronite.pl/WojnawKolorze
https://buycoffee.to/wojnawkolorze

#iiwojnaswiatowa #gruparatowaniapoziomu #qualitycontent #historiajednejfotografii #wojna #historia #ciekawostki #ciekawostkihistoryczne #indie #polska #rosja #iran #zsrr #uchodzcy #dzieci #dziendziecka #maharadza
IIWSwKolorze1939-45 - Witam wszystkich na #wojnawkolorze następcy tagu #iiwojnaswiato...

źródło: IMG_0640

Pobierz
  • 2
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach