Dziadek kiedyś mi powiedział, że #!$%@? go obchodzi w to co wierzę, ale jak go lubię i szanuję, to jak umrze - mam mu ładnie umyć grób i odwiedzić od czasu do czasu.
A, że dziadka kochałem niesamowicie, to raz w miesiącu jadę choćby się paliło i ładnie wymyję i odwiedzę.
Wszak w wielu kluczowych momentach życia był moją ostoją. Wiedział, że nie wierzę i wierzyć nie będę, ale dla niego to ważne i po śmierci. Stąd i mszę zamówię czasami i jestem na niej oczywiście. Dla niego, tak chciał to robię.
I nikt nigdy nie wiedział dlaczego to właśnie on ma na mnie taki wpływ, skoro nic nie robi. A wszyscy inni jak grochem w ścianę, choćby mnie pobili jak pewnego razu ojciec, który tym samym szacunek mój stracił.
Otóż dziadek niczego nie załatwiał publicznie. Mieliśmy gadkę w 4 oczy, nie na gorąco, nieraz duuużo później. I było spokojnie. Nad wyraz spokojnie. Po prostu wykładał konsekwencje moich działań i że mnie wspiera i prostuje wymysły ile może, nieraz kłamiąc, a z tego musi się spowiadać i wolałby tego nie robić, bo mnie kocha.
I serio, setki rozmów wychowawczych odbywałem, ale dziadkowe były po prostu prawdziwe. I to takie, że wiedziałem, iż nadal jak będę odwalał, to nadal będzie mnie wspierał, tylko nie chciałem go więcej zawodzić. No i przestałem. Moim hobby stało się to, by móc mu czymś zaimponować. A kozakiem był, gdyż niezależnie czy właśnie zdałem maturę na 100%, czy nauczyłem się durnej sztuczki swoim gówno jojo za 10zł, to doceniał. Zresztą tym jojo to się nic nie nauczyłem, byle gówno, a pół dnia się nim bawiliśmy i udawał, że nie da rady tak zrobić jak ja, chociaż #!$%@? dałby radę za pierwszym razem.
Kochałem go zwłaszcza, że był wspaniały w tym, że uwielbiał celebrować małe rzeczy. I jak się czymś pochwaliłem, to zawsze mieliśmy swoją małą, często ukrytą celebrę. Typu - jak moja z dupy firemka złapała fajny kontrakt, to "poszliśmy na cały dzień na grzyby", a jeździliśmy se na kuniach w wesołym miasteczku i wróciliśmy taksówką 120 kilometrów, bo piwka się napijemy przecież. To była duża. Ale i nieraz małe, zamów kebsa i dwie cole, podjedziemy motorem nad staw i zjemy. Najsmaczniejsze kebsy ever.
Dziadek był koksem i najfajniejszą osobą jaką spotkałem. Może księdzem dla niego bym nie został, ale wszelkie rytuały jego wiary spełniam z wielką przyjemnością. I wkurza to, że wioskowi ludzie pieprzą "taki ateista, a co miesionc na cmyntorzu, do kościółka chodzi, pewnie się boi, nie nawrócony ino wariaaat". A nie rozgłaszałem żem ateista, wsiowe głupki widocznie wywnioskowały.
A, że dziadka kochałem niesamowicie, to raz w miesiącu jadę choćby się paliło i ładnie wymyję i odwiedzę.
Wszak w wielu kluczowych momentach życia był moją ostoją. Wiedział, że nie wierzę i wierzyć nie będę, ale dla niego to ważne i po śmierci. Stąd i mszę zamówię czasami i jestem na niej oczywiście. Dla niego, tak chciał to robię.
I nikt nigdy nie wiedział dlaczego to właśnie on ma na mnie taki wpływ, skoro nic nie robi. A wszyscy inni jak grochem w ścianę, choćby mnie pobili jak pewnego razu ojciec, który tym samym szacunek mój stracił.
Otóż dziadek niczego nie załatwiał publicznie. Mieliśmy gadkę w 4 oczy, nie na gorąco, nieraz duuużo później. I było spokojnie. Nad wyraz spokojnie. Po prostu wykładał konsekwencje moich działań i że mnie wspiera i prostuje wymysły ile może, nieraz kłamiąc, a z tego musi się spowiadać i wolałby tego nie robić, bo mnie kocha.
I serio, setki rozmów wychowawczych odbywałem, ale dziadkowe były po prostu prawdziwe. I to takie, że wiedziałem, iż nadal jak będę odwalał, to nadal będzie mnie wspierał, tylko nie chciałem go więcej zawodzić. No i przestałem. Moim hobby stało się to, by móc mu czymś zaimponować. A kozakiem był, gdyż niezależnie czy właśnie zdałem maturę na 100%, czy nauczyłem się durnej sztuczki swoim gówno jojo za 10zł, to doceniał. Zresztą tym jojo to się nic nie nauczyłem, byle gówno, a pół dnia się nim bawiliśmy i udawał, że nie da rady tak zrobić jak ja, chociaż #!$%@? dałby radę za pierwszym razem.
Kochałem go zwłaszcza, że był wspaniały w tym, że uwielbiał celebrować małe rzeczy. I jak się czymś pochwaliłem, to zawsze mieliśmy swoją małą, często ukrytą celebrę. Typu - jak moja z dupy firemka złapała fajny kontrakt, to "poszliśmy na cały dzień na grzyby", a jeździliśmy se na kuniach w wesołym miasteczku i wróciliśmy taksówką 120 kilometrów, bo piwka się napijemy przecież. To była duża. Ale i nieraz małe, zamów kebsa i dwie cole, podjedziemy motorem nad staw i zjemy. Najsmaczniejsze kebsy ever.
Dziadek był koksem i najfajniejszą osobą jaką spotkałem. Może księdzem dla niego bym nie został, ale wszelkie rytuały jego wiary spełniam z wielką przyjemnością. I wkurza to, że wioskowi ludzie pieprzą "taki ateista, a co miesionc na cmyntorzu, do kościółka chodzi, pewnie się boi, nie nawrócony ino wariaaat". A nie rozgłaszałem żem ateista, wsiowe głupki widocznie wywnioskowały.
#rodzina #zycie nie umiem w tagi, ale #chwalesie bo takim dziadkiem trzeba.