Wpis z mikrobloga

#lacunafabularnie #lacunafabularniefantasy

Niebiesko-biały świat rozmazał się w sennej wizji Eckarta. Zimne, czyste kolory zmieniły się w ciepłe odcienie drewna, ognia i światła pochodni. Zrobił, co powiedział, że zrobi, wrócił do miejsca w którym wszystko się zaczęło. Przypomniał sobie swoje życie, wszystko co minęło, znowu przeszedł ścieżkę, która zaprowadziła go do tego zamarzniętego tronu i do tego głębokiego stanu snu. Ale zdawało się, że ten sen się nie skończył. Eckart siedział na krańcu długiego, pięknie rzeźbionego stołu, który zajmował większą część iluzorycznej wielkiej sali. A obok niego dwaj, którzy bardzo interesowali się jego snem. Demon po jego lewej stronie, potężny, przyjrzał się jego twarzy, a potem zaczął się uśmiechać. A po jego prawej stronie chłopiec - wycieńczony, chory chłopiec - wyglądał jeszcze gorzej, niż Eckart pamiętał go jeszcze za życia. Chłopiec oblizał spękane, blade wargi i zaczerpnął tchu, jakby chciał coś powiedzieć, ale to demon jako pierwszy złamał ciszę.

Ileż ja mógłbym ci pokazać - obiecał. Obrazy zatłoczyły umysł Eckarta, przeplatając się i tworząc przebłyski przyszłości i przeszłości. Armia zbrojnych, niosących flagę Sułtanatu Aranidów walczących u boku, a nie przeciwko, Zakonowi Świętej Teresy. Byli sojusznikami, razem atakując nieznanego przeciwnika. Nagle sytuacja odwróciła się, zmieniła. Zakonnicy i Sułtanat teraz mordowali siebie nawzajem z niespotykąną brutalnością. Orestia - nietknięta? Nie, nie, atak Eckarta i jego floty odcisnął swoje piętno na mieście, ale było ono odbudowywane...
Obrazy teraz szybciej wdzierały się do jego umysłu, oszałamiające, chaotyczne, nieuporządkowane. Przyszłość stała się nie do odróżnienia od przeszłości. Kolejny obraz, przedstawiający szkieletowe smoki siejące zniszczenie na miasto, którego Eckart nigdy wcześniej nie widział - gorące, suche miejsce pełne orków. I… tak, tak, to sama Hjallbrekka był teraz atakowany przez nieumarłe smoki. Góry ożyły, stawiając gigantyczne kroki, miażdżąc wszystko, co było na tyle pechowe, by stanąć na ich drodze. Świat zdawał się drżeć coraz mocniej z każdym ich krokiem. Coś falowało tuż pod powierzchnią oceanu. Dotychczas gładka powierzchnia zaczęła dziko burzyć się, kipiąc jak po burzy, chociaż dzień był pogodny. Straszny dźwięk, który Eckart tylko mimowolnie rozpoznał jako śmiech, zaatakował jego uszy. Zielone - wszystko było zielone, ciemne i koszmarne, groteskowe obrazy tańczące w kącie umysłu Eckarta tylko po to, by oderwać się od niego, zanim można je było uchwycić.

Demon zaśmiał się. Eckart nie wątpił, że wszystko, co zobaczył, choć niedokładnie zrozumiał, rzeczywiście się spełni.
- Już nie musisz poświęcać się dla swego ludu. Nie musisz dalej uginać się pod ciężkim brzemieniem korony. Teraz, jesteś mój. Mogę ci pokazać więcej, o wiele więcej, ale tylko wtedy kiedy zdecydujesz się kroczyć ścieżką, którą dla ciebie stworzyłem.

Powoli, rycerz śmierci odwrócił swoją bladą głowę w stronę chłopca. Chore dziecko spojrzało na niego zdumiewająco czystym spojrzeniem i przez chwilę Eckart poczuł wewnątrz siebie coś, co go poruszyło. Mimo wszystko - chłopiec nie umarł. A to oznaczało… Chłopiec uśmiechnął się lekko i część choroby ustąpiła, gdy Eckart nie mógł zebrać słów do kupy.
- Jesteś mną. Oboje jesteście… mną. Ale ty… - Jego głos był miękki, zabarwiony zdumieniem i niedowierzaniem. - Jesteś małym płomieniem, który wciąż we mnie płonie, który opiera się lodowi. Jesteś ostatnim śladem mojego człowieczeństwa - współczucia, mojej zdolności kochania, żalu… troski. Jesteś moją miłością do mojego syna, mojej ojczyzny, do wszystkiego, co uczyniło mnie tym, kim kiedyś byłem. Próbowałem się od ciebie odwrócić… i nie mogłem. Ja… nie mogę
Morska zieleń oczu chłopca rozjaśniła się i posłał swojemu odbiciu drżący uśmiech. Choroba jakby odeszła a niektóre krosty na jego skórze zniknęły na oczach Eckarta.
- Teraz rozumiesz. Mimo wszystko, Eckart, nie opuściłeś mnie. - Łzy nadziei zgromadziły się w jego oczach, a głos, choć teraz silniejszy niż wcześniej, usłany był emocjami. - Musi być tego powód. Eckarcie Feldrenn… wyrządziłeś wiele krzywd, ale jest w tobie jeszcze dobro. Gdyby nie było… Nie istniałbym, nawet w twoich snach.

Zsunął się z krzesła i powoli podszedł do rycerza śmierci. Eckart wstał, gdy się zbliżył. Przez chwilę uważali siebie nawzajem, dziecko i mężczyznę, którym się stał. Chłopiec wyciągnął ramiona, jakby był prawdziwym, żywym dzieckiem, proszącym o podniesienie i przytrzymanie go przez kochającego ojca.
- Nie musi być za późno - powiedział cicho.
- Nie - powiedział cicho Eckart, wpatrując się w chłopca z entuzjazmem. - Nie musi.
Dotknął policzka chłopca, wsunął rękę pod mały podbródek i przechylił w górę błyszczącą twarz. Uśmiechnął się we własne oczy.
- Ale jest.
Ostrze przebiło klatkę piersiową dziecka. Chłopiec krzyknął, jego krzyk - zszokowany, zdradzony, pełen bólu - niczym szalejący na zewnątrz wiatr. Patrząc po raz ostatni w swe własne oczy, w klatkę piersiową, w którą było wbite ostrze prawie tak wielkie jak ona, Eckart poczuł ostatnie drżenie wyrzutów sumienia. A potem chłopiec zniknął. Pozostało po nim tylko gorzkie zawodzenie wiatru szorującego po udręczonej ziemi.
To było… cudowne. Dopiero po śmierci chłopca Eckart naprawdę zdał sobie sprawę, jak strasznym brzemieniem był ten ostatni walczący w nim kawałek człowieczeństwa. Czuł się lekki, potężny, oczyszczony. Oczyszczone, jak Kastos wkrótce będzie. Cała jego słabość, jego czułość, wszystko, co kiedykolwiek sprawiało, że się wahał lub zastanawiał się nad sobą - teraz to wszystko zniknęło. Został tylko Eckart, jego miecz i demon, który zaśmiał się na znak triumfu.
- Tak! - demon był podekscytowany, śmiejąc się niemal maniakalnie. - Wiedziałem, że dokonasz tego wyboru. Przez długi czas zmagałeś się z ostatnimi resztkami dobroci, człowieczeństwa w sobie. Chłopiec cię powstrzymał, a teraz jesteś wolny. - Demon wstał i zbliżył się do Eckarta - Wszystko, czym jestem – złość, okrucieństwo, żądzę zemsty – oddaję tobie, mój wybrany rycerzu. Jesteśmy teraz jednością, Eckart. Jedną wspaniałą istotą. Z moją wiedzą możemy...
Oczy wyszły mu z orbit, gdy miecz przebił jego ciało. Eckart wystąpił naprzód, zanurzając błyszczące, głodne ostrze coraz głębiej w sennej istocie, która kusiła Norda przeróżnymi wizjami i wkrótce miała stać się niczym, zupełnie niczym. Otoczył ciało drugą ręką, przyciskając usta tak blisko zielonego ucha, że ten gest był prawie intymny, tak intymny, jak zawsze był i zawsze będzie akt odebrania życia.
- Nie - szepnął Eckart. - Nie my. Nikt mi nie mówi, co mam robić. Mam od ciebie wszystko, czego potrzebuję - teraz ta moc jest moja i tylko moja. Teraz jestem tylko ja. I jestem gotowy.
Demon zadrżał w jego ramionach, oszołomiony zdradą i zniknął.

Przez tak długi czas nic nie czuł. Siedział na "tronie", nieruchomy, czekał, śnił. Lód pokrył go, gdy siedział nieruchomo jak kamień, ale nie uwięził, nie, stał się niczym kolejną warstwą skóry. Gdy wrócił tu prawie 200 lat temu, nie wiedział wtedy, na co czekał, ale teraz wiedział. Podjął ostatnie kroki w podróży, która rozpoczęła się tak dawno temu. Eckart, samotny w swojej chwale i mocy, powoli otworzył oczy. Uśmiech pojawił się pod lodowym hełmem, który pokrywał jego białe włosy i bladą skórę. Lodowa poczwarka zaczęła się rozpadać, ujawniając zamarzniętą zbroję i miecz.
- Zaczęło się.