Wpis z mikrobloga

przez podejściem do albumu słyszałem tylko KRIT HERE, więc oczekiwania były mega wysokie. jak całość wleciała na streamingi, to odpaliłem sobie na spotifaju - tak się złożyło, że zacząłem od ostatniego numeru i wow, co za produkcja. ten kontrabas, przejścia na 808, jakieś momenty z jazzującymi bębnami. pełen zajawy przesłuchałem parę razy od deski do deski i niestety zawód, jest kilka kozackich tracków (wcześniej wspomniane + learned from texas, ten z lil waynem, energy mi akurat też przypasowało, coś się jeszcze znajdzie), ale ten album jest dziwaczny. koniec z def jam, niby nic nie musi, powrót do źródeł, i akurat w tym położeniu KRIT rzuca najbardziej przystępny dla mainstreamu album. szkoda tylko, że te jego trapowe próby brzmią tak, jakby jakiś A&R po usłyszeniu całości nakazał mu rzucenie kilku tracków dla młodych. brakuje w tym wszystkim naturalności albo własnego DNA, a ten kawałek z Rico Love to niczym z tego mema - Big Krit chciał Drake'a, ale powiedziano mu, że przecież mają już "drejka" w domu i wyszedł przepaździerz. #rap #rapsy #czarnuszyrap
  • 2