Wpis z mikrobloga

W nawiązaniu do tego wpisu pozwolę sobie przekleić opowiastkę pt. "Oddajmy miasto ludziom" (fragment "Grzybologiki").

Przeprowadzka do nowego mieszkania była dla Grześka ukoronowaniem życiowych planów. Teraz pozostawało już tylko znaleźć dziewczynę, z tym jednak Grzesiek się nie spieszył, uznając że jego wiek z dwójką na początku nie stanowi dla niego jeszcze
wezwania do ustatkowania życia uczuciowego.

Grzesiek był człowiekiem światowym. Wprawdzie pochodził z miejscowości, której nazwa jest znana tylko jej mieszkańcom, a nawet najbliższe miasto powiatowe zazwyczaj budzi reakcję "Boże, gdzie to jest?", ale na swoim koncie miał sporo sukcesów. Po ukończeniu liceum dostał się na prestiżowe studia prawnicze w Warszawie, w czym wydatnie pomogły pieniądze jego ojca - bogatego rolnika. Życia wsiowego nienawidził i do rodziny jeździł niechętnie. Jeszcze w trakcie studiów pojechał na Erasmusa do Barcelony, dosłownie jak w filmie "Smak życia".

W Warszawie znalazł pracę w dziale prawnym ogromnej korporacji, której nazwa i tak nikomu nic nie mówi. Pomieszkiwał w bloku na Rakowcu, codziennie dojeżdżając do Mordoru, zwanego przez starszych mieszkańców stolicy Służewcem. Grzesiek z okna autobusu patrzył na tłoczące się w korkach samochody i wyśmiewał się z ich kierowców. Sam samochodu nie miał i nigdy mieć nie zamierzał, podobnie jak i prawa jazdy. Do pracy jeździłby na rowerze, gdyby mógł, ale nie mógł, bo kiepsko wygląda się w przepoconym garniturze, a o prysznicach w jego biurze kiedyś mówiono, przeznaczono nawet na nie specjalne pomieszczenie, ale potem okazało się, że idealnie zmieści się w nim 11 praktykantów, zajmujących się najczarniejszymi pracami, a znanych w korporacyjnym żargonie jako "bokserzy", ponieważ siedzieli w boksie bez okna.

Miasto jest dla ludzi, nie dla samochodów - z tym hasłem Grzesiek coraz bardziej się identyfikował. Wojny na forach, wyzywanie ludzi od blachosmrodziarzy, udział w Masie Krytycznej - to wszystko idealnie wpasowywało się w politykę miejską w tym okresie. Samochody są całkowicie zbyteczne i należy je wyeliminować, utrzymywał z pełną powagą. Nieliczni znajomi, którzy wchodzili z nim w polemikę, pytając jak na przykład zawieźć dwójkę dzieci do lekarza, albo jak pracować jeżdżąc po mieście z 20‐kilogramową skrzynką narzędziową byli gaszeni jak wapno: Grzesiek dzieci nie miał, a rozmnażacze niech sobie radzą, lekarza zawsze można wezwać do domu, a co do skrzynki, to są przecież rowery towarowe. Wkrótce znajomi dali sobie spokój z dyskusjami na ten temat.

Chwalił się swoją kondycją, a tę miał naprawdę niezłą, ponieważ bardzo dużo biegał.

I tak wybiegał sobie smaczny kredycik w banku na zakup przepięknego, dwupokojowego mieszkania w centrum Warszawy. Wprawdzie wszystkie dokumenty trzeba było załatwiać dwa razy, bo pani w banku zgubiła jego teczkę, ale oferta była tak atrakcyjna, że było warto. I tym sposobem 54 metry kwadratowe w odnowionej, ale przedwojennej kamienicy stały się własnością banku na kolejne 30 lat. O tej okolicy wiadomo było, że wkrótce zostanie poddana tzw. rewitalizacji. Miały zniknąć ohydne miejsca parkingowe, pojawić się droga dla rowerów i urokliwe ławeczki do siadywania wieczorami. Grzesiek robił remont w czasie, gdy trwał remont okolicznych ulic. Wprawdzie ekipa narzekała, że nie mają gdzie postawić busa, ale w końcu dogadali się z robotnikami z miejskiej inwestycji i swojego Transita stawiali po prostu na terenie budowy. Oba remonty skończyły się w podobnym czasie i Grzesiek mógł wreszcie pomyśleć o wprowadzeniu się. Bez żalu wypowiedział umowę najmu mieszkania na Rakowcu i zaczął pakowanie. Części rowerowe, książki kucharskie dla wegetarian kupione na Amazonie, iPod, kanapa, buty Nubalansy, słonik którego dostał od koleżanki w Barcelonie i MacBook Air oraz jeszcze kilkanaście kartonów badziewia czekało sobie w przedpokoju na firmę przeprowadzkową.

Wszystko szło fantastycznie. Dwóch drabów weszło do starego mieszkania Grześka i oblukało kartony oraz kanapę fachowym spojrzeniem.

­‐ To wszystko będzie?
­‐ No tak.
­‐ Dobra Rysiu, to bierz się!

W pół godziny cały dobytek znalazł się w ciężarówce, a Grzesiek z drabami - w szoferce.

­‐ To gdzie teraz?
‐ Xxxxowa 14!

Już przy samym wjeździe w Xxxxową drabom zrzedły miny.

‐ Panie, a gdzie my się mamy tu zatrzymać? Tu wszędzie zakaz. Bramę pan otworzy, to może na podwórko wjedziemy.

Niestety klucza od dużych wrót bramy Grzesiek nie miał, ani nie znał nikogo, kto mógłby go mieć. Zadzwonił nawet do drzwi sąsiadki z parteru, ale nie miała telefonu do dozorcy, a poza tym dozorca był ponoć "dochodzący" i dojeżdżał codziennie z Zielonki.

­‐ No tu na środku przecież nie stane - zakomunikował drab za kierownicą ciężarówki.
­‐ Dlaczego nie? Przecież przeprowadzka jest... jakby co, to ja... dogadam się.
­‐ Panie, takich co mi mówio, że sie dogadajo to ja w życiu miałem pińdziesięciu. Jak pies przychodzi albo strażnik dać mandat, to każdy jeden z drugim gupiego udaje. To kierowca tak stanoł, ja nic nie wiem - tak wtedy mówio a ja mandaty płace jak debil. Pan załatwia, gdzie tu stanąć albo ja to jadę zwalić tam skąd to wzięłem - w głosie draba zadzwoniła groźba.
‐ No to może tam dalej panowie pojadą, za rogiem, tam chyba można na chwilę stanąć...
­‐ I zza tego rogu będziemy Rysiu z kanapą dymaly? TO BĘDZIE PŁATNE EKSTRA KOLEŻKO - powiedział dobitnie drab.

Na takie dictum Grzesiek mógł tylko podrapać się po głowie, co oznaczało milczącą zgodę na zaproponowane rozwiązanie. W obliczu dwóch łysych typów, wyglądających raczej na płatnych zabójców niż specjalistów od przeprowadzek nie śmiał nawet pytać o mnożnik taryfy związany z koniecznością dymania zza rogu.

Po godzinie wnoszenia i hektolitrach wylanego potu całość doczesnego majątku Grześka znalazła się w nowym mieszkaniu. Kwestia płatności została rozwiązana w taki sposób, że panowie poinformowali o kwocie, która się należy i o możliwym rozwoju sytuacji w razie jej nieuiszczenia, a Grzesiek, pozbierawszy oczy z chodnika (gdyż mu wypadły), udał się do bankomatu. Saldo po dokonaniu operacji zaczynało się od czerwonego minusa i dość jawnie informowało o braku możliwości dokonywania kolejnych wydatków w tym miesiącu.

Pierwsze tygodnie w nowym mieszkaniu to była istna sielanka. Grzesiek układał sobie wszystkie rzeczy i napawał się szumem miasta. Czuł się, jakby znów miał 21 lat i był w Barcelonie. Przez okno widział świeżo odremontowany skwer z ławkami i donicami, wieczorami mógł wyjść do najmodniejszych lokali i wrócić z nich na piechotę - teoretycznie mógł, ale tylko sobie popatrzeć, bo jego sytuacja finansowa chwilowo wylądowała w lekkim dołku.

Pewnego dnia po wieczornym treningu biegowym i obowiązkowym rozciąganiu ścięgien postanowił przysiąść na jednej z nowych ławek. Trochę zdziwiło go, że na siedzisku wydrapano już następujące napisy: LEGIA, MAGDA TO #!$%@? oraz ZDZISIEK ŁUKÓW 2014. Zanim jednak zdążył głębiej zastanowić się nad ich znaczeniem, ławka naprzeciwko została zajęta przez tak zwanych prawilnych - młodych miłośników strojów sportowych.

‐ Ej, ty, daj 2 złote - zagaił młody fan sportu w czapce z napisem REDSKINS.
­‐ Nie mam, tylko biegać wyszedłem.
­‐ To biegaj po 2 złote, bo nam do browarka brakuje - zaproponował nowy sąsiad Grześka wyciągając nóż typu "motyl".

Grzesiek biegał dobrze, a choć po treningu nie lubił już się przemęczać, tym razem zrobił wyjątek i oddalił się w wyjątkowym tempie. To zdarzenie wyprowadziło go z równowagi i nie mógł zasnąć, być może też dlatego, że do 1.30 w nocy młodzi fani strojów sportowych śpiewali piosenki o wyższości klubu sportowego Legia nad klubem sportowym Polonia oraz te podkreślające ich niechęć do służb porządkowych.

Te drobne incydenty nie mąciły jednak zadowolenia Grześka z nowego mieszkania. Zaprzyjaźnił się z panią Krysią prowadzącą sklep spożywczy, bo jej córka była wegetarianką i pożyczył jej nawet książkę z przepisami. Pewnego dnia, a była to sobota, umówił się na randkę z dziewczyną poznaną na fejsbuku w grupie biegaczy, ale ponieważ ona była spod Warszawy, to postanowili spotkać się w eleganckim centrum handlowym, gdzie było kino i bar z pysznymi wegetariańskimi sałatkami. Nic zobowiązującego, jak sądził Grzesiek, ale jednak trochę mu zależało. Wyszedł wcześniej z domu i udał się na przystanek autobusowy, gdzie jednak nikogo nie było. W szczególności nie było też autobusu. Zdał sobie z tego sprawę po pół godzinie czekania. Termin randki zaczął niebezpiecznie się zbliżać.

‐ Autobusy nie jeżdżą, nie wie pan?
­‐ Dlaczego? - wizja nieprzybycia na randkę nagle nabrała w głowie Grzegorza realnych kształtów.
­‐ No co pan, telewizji pan nie oglądasz?

W istocie, Grzesiek telewizji nie oglądał. Telewizora nie miał, wszem i wobec rozpowiadając o jego szkodliwości. Co nie przeszkadzało mu do drugiej w nocy oglądać filmików na jutubie, memów i odświeżać walla na fejsiku.

­‐ Przecież, panie, Manifa jest. Hasło nawet mają, panie, "Trzymaj swojego penisa z dala od mojej waginy" - klarował Grześkowi siwy mężczyzna, także najwyraźniej poszkodowany z uwagi na brak autobusu.
‐ To jak one się rozmnażają? ‐ zapytał przytomnie Grzesiek.
­‐ Nie wiem, pewnie pączkują - zarechotał mężczyzna - a najlepsze to, że były dwie te Manify z dwóch stron i każda mówiła, że jest tą prawdziwą, a na końcu się pobiły. Policja nie wiedziała co robić, jak się baby leją - śmiał się mężczyzna - nie stój pan tu, autobusu i tak nie będzie - zakończył.

Cudów kombinacji dokonał Grzesiek, żeby znaleźć przystanek, na który faktycznie przyjeżdżały autobusy. Na randkę spóźnił się pół godziny, uprzednio obficie przepraszając w smsach. Dziewczynie też chyba zależało, bo poczekała i nawet nie była zła. Nowy polski film, który obejrzeli wspólnie, też obojgu się podobał, a sałatka smakowała znakomicie. O tym jednak, żeby Grzesiek został zaproszony do domu, nie było co nawet marzyć. Jego plany wieczornej konsumpcji nowej znajomości przekreśliło zdanie dziewczyny.

‐ No, to ja tu idę na parking, podrzucić cię gdzieś?

Grzesiek był zdruzgotany, taka fajna dziewczyna i jeździ samochodem? Zaczął nawet mówić, że jazda samochodem to..., ale ugryzł się w język, bo za bardzo mu się podobała i tak fajnie się z nią rozmawiało o bieganiu. Grzecznie podziękował i udał się do autobusu.
­‐ Tę książkę panu oddaję, panie Grzegorzu, córka bardzo dziękuje - zakomunikowała pani Krysia - i pan bierze te musli, w prezencie od firmy, bo to ostatnie.
­‐ Jak to ostatnie? ‐ zdziwił się Grzesiek.
­‐ Normalnie. Przenoszę ten sklep na przedmieścia. Tutaj, panie, to nie ma sensu. Po tej przebudowie dostawcy nie mają jak podjeżdżać, nie mają jak się zatrzymać, więc podnieśli mi ceny dostaw. Nie opłaca mi się, jak ja mam samych klientów emerytów albo takich jak pan.
-­ Przecież ta przebudowa była po to, żeby miasto było dla ludzi, żeby ludzie tu mogli...
-­ No może i tak, ale sam pan widzi jak jest. Dlaczego pan tu mieszkanie kupił? Bo tanio było. A dlaczego było tak tanio? Bo ci, co tu mieszkali, to wiedzieli co się święci, że po tej przebudowie to zostaną tylko studenci i emeryci. I posprzedawali.  Kto normalny by tu chciał mieszkać w ogóle? Ja tu dojeżdżam codziennie półtorej godziny autobusem, a wcześniej autem byłam w 20 minut i nawet z tym płatnym parkowaniem mi się opłacało. Szkoda czasu, szkoda moich pieniędzy, pan bierze to musli i idzie, a jak pan będzie kiedyś na Xxxxowie, to pan wpadnie do mnie, mam nową lokalizację, na Xxxxowskiego 65.

Pani Krysia zniknęła, a na jej miejscu pojawił się bank. Zniknął też funkcjonujący od 30 lat szewc. Zastąpiła go knajpka prowadzona przez dwie dziewczyny serwujące naleśniki. Wytrzymała 3 miesiące, Grzegorz nawet parę razy spróbował ich produktów - były smaczne, ale drogie. W knajpce zawsze było kompletnie pusto. Grzesiek widział, że słabo im się wiedzie i usiłował zainteresować tym miejscem znajomych, ale sprawę skwitowali krótko: nie ma gdzie zaparkować, nikt nie będzie się tłukł zbiorkomem, żeby zeżreć naleśnika. Po naleśnikach nastał lumpeks, zwany też "Salonem odzieży używanej Arabella".

Grzesiek był rozczarowany. Trochę inaczej sobie to wyobrażał. Przed znajomymi udawał, że wszystko jest fantastycznie, ale w rzeczywistości czuł się tu coraz gorzej. W kamienicy z 18 mieszkań zasiedlonych było tylko 9, pozostałe straszyły zawieszonymi na balkonach banerami "Sprzedam". Nowy skwer zasiedlali już tylko żule i dresiarze, którzy skutecznie zniechęcali tzw. normalnych ludzi do przechodzenia tamtędy. Jeden z jego znajomych, który kupił sobie na kredyt segment pod Piasecznem, nabijał się z Grześka - zobacz, mówił, oddali miasto ludziom, a ludzie go nie wzięli. Bo już je mają, gdzie indziej. Na pasażu Galerii Mokotów nie zaliczę #!$%@? od leszczy, nie wdepnę w psią kupę i nie zmoczy mnie deszcz. No i jaki duży parking - kończył cynicznie, a Grzesiek się wściekał.

Nadszedł jednak ten pamiętny dzień. Był to późny marzec, 3 lata po wprowadzeniu się Grześka do odnowionego centrum. W pracy siedział po 12 godzin, przygotowując wszystko na superważną wizytę delegacji z USA, w skład której wchodził wiceprezes całej korporacji, główny prawnik i dyrektor finansowy. Słowem - same szychy. W firmie wszystko musiało być jak w zegarku, a nawet jeszcze lepiej - powinno chodzić bez cykania. Przylot delegacji zaplanowano na 31 marca, był to piątek. Grzesiek miał załatwić im hotel i transport z lotniska. W grę nie wchodziła jazda autobusem, a że Grzesiek prawa jazdy nie miał - wynajęto eleganckiego busa z kierowcą. Trzeba było ich tylko doprowadzić z terminala na parking i dopilnować, żeby kierowca, po angielsku ni w ząb, dowiózł kowbojów do ich eleganckiego hotelu.

18 razy Grzesiek sprawdził, o której godzinie ląduje samolot z Londynu, na który amerykańska delegacja przesiadała się po locie z Nowego Jorku. W ten piątek wziął wolne, żeby nie‐daj­‐panie­‐Boże nawał obowiązków nie odciągnął go od tego wydarzenia. Siedział sobie w kuchni i przygotowywał cukinię na obiad. Gotowanie relaksowało go i pozwalało przez chwilę nie myśleć o ewentualnych skutkach zaoceanicznego audytu. "No, jeszcze 20 minut do wyjścia", pomyślał, kończąc cukinię. "Ale teraz jest długo dzień. Idę po garnitur", obtarł twarz chusteczką i odruchowo spojrzał na zegarek.

Zrobiło mu się ciemno w oczach.

Na kuchence gazowej miał przecież zegar. Taki zwykły, elektroniczny. Ale ten zegar pokazywał czas o godzinę wcześniejszy niż jego naręczny zegarek. Tak, zmiana czasu na letni. Tak, nie przestawił zegara na kuchence. Tak, nie patrzył tego dnia na telefon, wyciszył go, starał się zrobić coś w domu, posprzątać, zrelaksować się przed ważnym wieczorem i stresującym najbliższym tygodniem.

Tak, delegacja od 40 minut tkwiła na lotnisku, czekając nie wiadomo na co.

Tak, na telefonie widniało "8 nieodebranych połączeń od MARIAN SZEF".

Grzesiek był dobrym biegaczem. Mógłby szybko dobiec na lotnisko, gdyby zaszła taka potrzeba. Jednak w butach od garnituru to trochę trudniejsze.

O, taksówka.

Grzesiek niemal rzucił się jej przed maskę. NA LOTNISKO! - ryknął, wpadając przez tylne drzwi do środka - PŁACĘ RAZY TRZY JAK SIĘ PAN POSPIESZY!!!

Taksówkarz zaśmiał się. "Panie, nawet razy osiem pan możesz se płacić. Na lotnisko to sobie postoimy. Nie wie pan, że dzisiaj jest ta masa rowerowa? Żwirki i Wigury będą jeździć tam i z powrotem, oni protestują, że tam nie ma drogi dla rowerów" - taksówkarz zaczął się wkręcać - "to debile są, wie pan? Debile. Ja pracuję, zarabiam pieniądze na rodzinę, a ci kretyni sobie protestują. Niech w ratuszu protestują. Ja im drogi dla rowerów nie zbuduję. Jak dla mnie mogą jeździć po ulicy, bo i ja się zmieszczę i oni. Ale nie, oni muszą protestować żeby mnie zaszkodzić…"

Grzesiek niczego z tego nie słyszał. Nic nie rozumiał, co ten wąsaty człowiek do niego mówi. Ale dotarło do niego, że jego opóźnienie się powiększy. I to bardzo. Przez wydarzenie, z którym sam się utożsamiał. To było takie uczucie, jakby wykuł miecz, a potem ktoś go tym mieczem zasiekał jak prosiaka. "A nie da rady jakimś objazdem?", wyrzęził, przerywając orację taksówkarza.

"Objazdem, objazdem. Wszyscy jadą tym objazdem, wie pan jaki tam jest korek?"

Siedział w taksówce i patrzył w okno jak zombie, którego nic już nie obchodzi. Miasto w żółwim tempie przesuwało się za szybą. Nie spoglądał na zegarek. Nie spoglądał na telefon. W ogóle na nic nie spoglądał. Zamknął oczy i próbował przypomnieć sobie tekst jakiejś modlitwy, jakiej w czasach dzieciństwa uczyła go matka, porządna wiejska kobieta.

Nie wiedział nawet, jaki banknot podał taksówkarzowi, gdy dojechali na miejsce. Chyba właściwy, bo taksówkarz zachrumkał z zadowoleniem.

W holu nikogo z oczekiwanych osób już nie było. Grzesiek wybrał numer szefa. Był to taki ruch, jakby skazaniec sam włączał prąd na krześle elektrycznym. Spodziewał się różnych możliwych wariantów dalszego przebiegu sytuacji, ale wszystkie miały to samo zakończenie.

"No cześć" - powiedział Marian zaskakująco spokojnym głosem - "stali czterdzieści minut jak kretyni. Do Berlina dzwonili do niemieckiej centrali, żeby ktoś dał im numer do mnie. Załatwiłem im nocleg w Marriocie na lotnisku. Przyjedź do firmy jak najszybciej" - i się rozłączył.

"Jak najszybciej" zajęło Grześkowi trzy kwadranse. Szybciej by doszedł na nogach, ale jakoś nie chciały współpracować. Dojście z przystanku do biurowca swoim tempem przypominało zdobywanie Mount Everestu zimą, w śnieżycy, w mokasynach i smokingu.

W biurze siedział Marian. Nie był wściekły. Grzegorz zdziwił się. Normalnie był to człowiek, który potrafił wrzeszczeć na pracowników za byle głupoty i pienić się, widząc przejawy braku perfekcji czy minimalnych pęknięć w zaangażowaniu.

"Miałeś jedną robotę. Zawaliłeś. Spakuj karton i idź. W poniedziałek przyjdź po dokumenty".

Niedawno spotkałem Grześka. Nie, nie w Warszawie. Szedłem na grzyby do lasu, ponad 60 km od Warszawy, kiedy zobaczyłem go, jak jechał ciągnikiem. "Ojciec zaczął niedomagać. Nie miał kto przejąć gospodarstwa. I tak nie miałem pracy", powiedział, trochę uciekając przede mną wzrokiem. "Wyrosłem tu" - dodał jeszcze po chwili - "i tu chyba też dorosłem. No, jadę, bo muszę słomę wyzbierać przed południem" - wcisnął gaz i potężny Zetor zahuczał silnikiem, strasząc mi wszystkie grzyby w okolicy.

#zlomnik #motoryzacja #czytajzwykopem #oddajmymiastoludziom