Aktywne Wpisy

mickpl +771
Prawda jest taka, że praktycznie wszyscy boomerzy mieli zwykłą robotę, całe życie zarabiali przeciętne wynagrodzenie, nie robili karier, interesów czy fikołków - a mimo to praktycznie każdy mieszkanie dostał albo kupił, był w stanie odchować dzieci i jeszcze ma teraz normalną emeryturę.
Obecnie to jest niemożliwe. Młoda para po studiach jest priced out. Mieszkań już nie dają za darmo, ceny wywalone na księżyc. Nowe osiedla zawalone betonowymi lokatami, a rzont kombinuje jak tu
Obecnie to jest niemożliwe. Młoda para po studiach jest priced out. Mieszkań już nie dają za darmo, ceny wywalone na księżyc. Nowe osiedla zawalone betonowymi lokatami, a rzont kombinuje jak tu

lukasz-lux +206
ostatnio gadałem z wujkiem co całe życie jeździł w PKS tirem, miał trasy do Iraku, Libanu - tego typu
mówi że w tamtych czasach czyli w latach 90 zarabiał 1500-2000$. A teraz najlepsze, mówi:
Łukasz ja ten dom co teraz siedzisz kupiłem za jedną wypłatę za 1500$ XD
ten dom teraz pewnie jest warty z 600-800k w centrum miasta powiatowego z ładną działką
tyle
mówi że w tamtych czasach czyli w latach 90 zarabiał 1500-2000$. A teraz najlepsze, mówi:
Łukasz ja ten dom co teraz siedzisz kupiłem za jedną wypłatę za 1500$ XD
ten dom teraz pewnie jest warty z 600-800k w centrum miasta powiatowego z ładną działką
tyle





Polecam. Czytania sporo, ale to czysta przyjemność zapoznać się z życiorysem takiego człowieka.
Zygmunt Jatczak urodził się w 1924 roku w Warszawie. Jego rodzina mieszkała przy ul. Żytniej, ojciec był policjantem, zmarł jeszcze przed II wojną światową. Matka musiała więc sama wychować jego i trzy siostry. Gdy wybuchła wojna i Niemcy zdobyli Warszawę, wyjechali na wieś do krewnych. Wrócili dopiero jesienią 1940 roku. Zygmunt poszedł wtedy do gimnazjum kupieckiego.
W styczniu 1943 roku wpadł w niemieckiej łapance na ulicach Warszawy. Został wywieziony na Pawiak, a już na drugi dzień do obozu koncentracyjnego w Majdanku. Wtedy pierwszy raz poczuł, że śmierć zajrzała mu w oczy. W obozowych barakach spali na podłodze, pod zawszonymi kocami, dostawali kromkę chleba dziennie, odrobinę margaryny i czegoś co przypominało pasztet, a na obiad zupę z brukwi. Aby ugasić pragnienie, jedli śnieg. Dobrze pamięta apele, na które wszyscy więźniowie byli zwoływani dwa razy dziennie. I to liczenie żywych i zmarłych, głównie Żydów, bo to ich Niemcy pozbywali się w pierwszej kolejności.
Po kilku tygodniach pobytu w obozie, stało się coś, czego nie mógł początkowo zrozumieć. W czasie jednego z apeli wyczytano jego numer. Już wiedział, że to oznacza wyrok śmierci. Ale w niemieckiej komendanturze obozu zamiast wyroku śmieci usłyszał, że jest... wolny. To nie był żart. Razem z dwoma innymi więźniami, których Niemcy także wyczytali w czasie apelu, poszli do bramy obozu. SS-man otworzył szlaban i puścił. Ruszyli biegiem przed siebie, ciesząc się wolnością. Wszyscy trzej razem dostali się najpierw do Lublina, a potem wrócili do Warszawy.
W domu wszystko się wyjaśniło. Matka Zygmunta dotarła do płk. Aleksandra Reszczyńskiego, którego znała sprzed wojny, a który był komendantem granatowej policji w Warszawie. Przekonała go, by użył swoich wpływów i pomógł jej odzyskać syna. Reszczyński za pośrednictwem gestapo spełnił tę prośbę. Zaledwie kilka tygodni później, w marcu 1943 roku, Reszczyński jako kolaborant został zabity przez podziemie komunistyczne. - Różne były o nim opinie, ale to on uratował mi życie - mówi Jatczak.
W Warszawie zbliżało się powstanie. Przez ludzi, z którymi został uwolniony z Majdanka nawiązał kontakt z podziemiem i przeszedł szkolenie. Gdy przyszła godzina W był gotowy do walki. - Założenie było takie, że ciężar walk wezmą na siebie oddziały dzielnicowe, ale one od razu poniosły porażkę, bo co może zrobić żołnierz uzbrojony w butelkę z benzyną, albo filipinkę? - opowiada Jatczak.
On trafił do elitarnego batalionu Miotła. - Mieliśmy dużo lepsze uzbrojenie od innych. Ja na początku dostałem karabin mausera i ViS-a, potem Stena. To nie była zbyt dobra b--ń. Steny lubiły się zacinać, a mój ViS nie miał bezpiecznika. Zdarzyło się nawet, że o mało nie zabiłem przełożonego. Zmęczony chciałem się położyć. Wyjąłem więc magazynek, ale zapomniałem o naboju w komorze. Kiedy odkładałem b--ń, wypaliła i wystrzał przeszedł tuż koło głowy porucznika Tadeusza Mrówczyńskiego, "Marsa".
I dodaje: - Miałem to szczęście, a może nieszczęście, że cały czas byłem na pierwszej linii. Nie było czasu na odpoczynek, o umyciu nikt nawet nie marzył, dlatego pod koniec powstania miałem wszy. Niemal wyszły mi też włosy. Chyba od tego, że praktycznie nie ściągałem hełmu.
Pamięta wrogów, których miał okazję zobaczyć z bliska. - Już pierwszego dnia powstania wzięliśmy do niewoli dużą grupę Niemców. Trzymaliśmy ich w Pałacu Krasińskich. Jakież było zdziwienie, gdy okazało się, że wielu z nich mówiło po polsku, bo to byli Mazurzy, Ślązacy, mieszkańcy Pomorza - wspomina Jatczak. - W czasie powstania jeden taki "Niemiec" wyrzucił moją matkę z mieszkania. "Wynośta się, bo będziemy palić domy", powiedział do nich po polsku. Taki miał rozkaz. Mieli też matkę rozstrzelać, ale przyjechał oficer na motocyklu i zabronił. Inny wypuścił ją potem z niewoli. "Dajcie tylko złoto", zaproponował. Oddała obrączkę i była wolna.
Nieraz w czasie walk otarł się o śmierć. - Na Sapierzyńskiej trzeba było przebiec na drugą stronę ulicy. Gnałem, ile sił w nogach. I znów cud - niemieckie pociski poszarpały mi tylko nogawki. Po mnie już nikt tamtędy nie przebiegł żywy.
Sytuacja powstańców z każdym dniem stawała się coraz bardziej dramatyczna. W końcu Starówka została odcięta od reszty miasta i pozostałych oddziałów. Próby przebicia się kończyły się zdziesiątkowaniem powstańców. Zapadła decyzja o ewakuacji kanałami. On zgłosił się do osłony odwrotu.
To było zadanie niemal straceńcze. Polegało na bieganiu od barykady do barykady, by Niemcy byli przekonani, że nadal są obsadzone, by pozostali mogli przejść jak najdłuższą drogę w kanałach. Ucieczka kanałami też była koszmarem. - One miały może 80 cm wysokości. Dosłownie czołgaliśmy się w gównie - wspomina. Po wyjściu z kanałów wrócił do walki. Ale Niemcy mieli coraz większą przewagę. - Najlepiej pamiętam 13 września. Na Książęcej leżeliśmy na skarpie, a Niemcy byli wyżej. Mieli nas jak na dłoni, więc walili do nas ze wszystkiego, co tylko mieli pod ręką. Aż ciemno robiło się od wybuchów. Czekaliśmy aż coś w nas rąbnie i to się w końcu skończy. Nic nie mogliśmy zrobić. Ta bezsilność była najgorsza. Nagle poczułem uderzenie w twarz, paraliż i krew, która spłynęła na bluzę. Na szczęścia został tylko ranny.
Ale powstanie to nie tylko śmierć, brud czy smród kanałów. To także głód. - Jedzenia było coraz mniej. Zapasy szybko się skończyły. Pod koniec powstania ciągnęliśmy na palonym cukrze ze zrzutów. Pewnego razu uśmiechnęło się do nas szczęście. Babcia mieszkająca nieopodal miejsca, gdzie stacjonowaliśmy miała pieska. Zrobiliśmy z niego gulasz. Nigdy nie zapomnę tego smaku. Jaki on był wtedy dobry... Innym razem uratowało nas to, że niemieckie samoloty zbombardowały źle oznakowane własne pozycje. Spod gruzu zdążyłem odkopać jeszcze ciepły poniemiecki makaron.
Koniec powstania? - To nie było nic nadzwyczajnego, bo już od kilku dni trwało zawieszenie broni i walki praktycznie ustały. Zabraliśmy się wtedy za zbieranie zwłok poległych kolegów. To było ciężkie przeżycie. Z zazdrością patrzyliśmy potem na Niemców. Ciała ich poległych żołnierzy też leżały porozrzucane, niektóre już po kilku tygodniach rozkładały się. Niemcy do ich przenoszenia używali specjalnych szczypiec, mieli rękawice. My musieliśmy nosić gnijące zwłoki gołymi rękami.
Kiedy po kapitulacji szli do obozu jenieckiego w Ożarowie, Niemcy rzucali im z samochodów na ziemię chleb. Jak psom. Byli bardzo głodni, ale nie podnosili go, bo widzieli, że Niemcy to wszystko nagrywają na kamery. Nie chcieli, żeby pokazywali ich potem w niemieckich kronikach jak czołgamy się po jedzenie. Szli tak, by polski żołnierz prezentował się jak najlepiej.
Wojna dla pana Zygmunta zakończyła się pół roku później w obozie jenieckim pod Bremą. Niemcy uciekli, a ich uwolniły angielskie czołgi. - Z perspektywy czasu, wiedząc jak dobrze wyszkolonemu wojsku musieliśmy stawić czoła, trzeba przyznać, że nie mieliśmy żadnych szans w tym powstaniu. W założeniu mieliśmy walczyć dwa-trzy dni, a trwało to dwa miesiące. Z drugiej strony trudno było się nie bić.
Do Polski Zygmuntowi wracać się nie śpieszyło. Wiedział, co komuniści robią z żołnierzami podziemia. Nie chciał też zostawać w Niemczech i pracować dla tych, z którymi jeszcze niedawno walczył. Postanowił więc zaciągnąć się do francuskiej Legii Cudzoziemskiej.
Decyzję podjął pod wpływem młodzieńczych pasji i lektury "10 lat piekła w Legii Cudzoziemskiej" Józefa Białoskórskiego. W Legii służyła wówczas zbieranina uciekinierów, wyrzutków, poszukiwaczy mocnych wrażeń z całej Europy. Ale była to formacja elitarna i wyjątkowa. - Tam nie było chamstwa, a zwykle ludzie inteligentni, na których można było polegać. Byli też Niemcy, młode chłopaki, z którymi potem walczyłem ramię w ramię. Poza tym Austriacy, Włosi, Hiszpanie uciekający przed reżimem gen. Franco, dużo Węgrów, Czesi. Polaków niewielu i głównie ze starej emigracji. Francuzi byli tylko oficerami. Do dziś ma o nich dobre zdanie, nawet lepsze niż o polskich dowódcach z czasów powstania. - Byli porządniejsi od naszych. Nie wysługiwali się żołnierzami. Gdy któryś wiedział, że droga jest zaminowana, sam szedł na przedzie.
Po solidnym przeszkoleniu został skierowany do 13. Półbrygady Legii. To czas pierwszej wojny w Indochinach, toczonej między Francją a komunistycznym Wietnamem. W marcu 1948 roku statek z jego jednostką przypłynął do Sajgonu, skąd zostali skierowani do Ca Mau na południu Wietnamu. Walczący tam legioniści nie przypominali dzisiejszych ciężko uzbrojonych żołnierzy w kamizelkach kuloodpornych i hełmach. Ubierali się jak najlżej: w szorty i trampki. To się lepiej sprawdzało, niż ciężkie ubrania. - Hełmu nie było sensu nosić, bo kula i tak by przez metal przeszła, więc woleliśmy płócienne, bardziej przewiewne kapelusze - wspomina Jatczak. - Kiedy dali nam grube, podkute buty, po dwóch godzinach chodzenia po mokradłach zaczęły odchodzić podeszwy i sami odcinaliśmy je bagnetami.
Walki w Wietnamie różniły się od tych miejskich, toczonych między budynkami, które pamiętał z czasów powstania w Warszawie. Ale i tu, i tam granica między życiem a śmiercią była bardzo cienka. W Azji przeżył serię kolejnych cudownych zdarzeń. - Raz w nocy w okopie coś spadło tuż obok mnie. To był pocisk moździerza, ale niewypał - wspomina. - Innym razem szliśmy przez dżunglę. Nagle usłyszałem pojedynczy świst tuż koło głowy. Snajper trafił w twarz Kambodżanina, który szedł za mną. Uratowało mnie, że właśnie postawiłem nogę i zrobiłem krok do przodu. Chwilę grozy przeżyłem też przez bawoła. To potężne i niebezpieczne zwierzę, trudno je zabić jedną kulą. Gdy kiedyś patrolowałem okolicę obozowiska, usłyszałem hałas. Odwróciłem się w momencie, gdy bawół był już blisko. Zdążyłem tylko paść na kolana i instynktownie strzelić. Trafiłem go w pysk. Zwierzę wykręciło się i padło martwe, może z metr przede mną. I jeszcze jedno zdarzenie... W czasie patrolu poczułem, jak niespodziewanie usuwa mi się grunt pod nogami. Odruchowo rzuciłem się do tyłu. Okazało się, że natrafiłem na pułapkę, przykryty darnią dół, w którym wbite były zaostrzone piki. Jedna z nich przeszła mi przez stopę i do dziś mam przez to problemy zdrowotne. Wciąż czuję tę ranę.
Do Francji wrócił w 1952 roku. Nie chciał już odnawiać kontraktu w wojsku. Uznał, że swoje przeżył, a dalsze prowokowanie losu - ile razy można - nie ma sensu. Miał więcej szczęścia niż 10 tys. legionistów, którzy polegli w Wietnamie. We Francji mieszkał do 1959 roku. Gdy skończyły się oszczędności z żołnierskiego żołdu, zatrudnił się w fabryce furgonetek. Nie mógł jednak odnaleźć celu w swoim życiu, więc kiedy przez Czerwony Krzyż dowiedział się, że jego matka i siostry przeżyły wojnę podjął decyzję o powrocie do Polski. Nie mógł wrócić do Warszawy, więc zamieszkał z rodziną w Olsztynku. Do dziś pozostały mu francuskie odznaczenia z czasów Legii. Przypominają mu nie tylko trudy służby, ale także niezapomniane chwile spędzone w pięknym Sajgonie.
Mimo podeszłego wieku pan Zygmunt radzi sobie sam, a w jego skromnym mieszkaniu panuje nienaganny ład. - Porządek, to jedna z rzeczy, których nauczyli mnie, kiedy byłem w Legii - mówi.
źródło: comment_GSPW36lvHoMjypkKrLFynxyRQBcPuKe0.jpg
PobierzKomentarz usunięty przez moderatora