Himalaje Patologii - Socjopaci z biura budowy

Dzony_012
Dzony_012

Himalaje Patologii - Socjopaci z biura budowy

Drogi Mirku.

Wyobraź sobie następującą sytuację: Jak co rano terroryzuje cię budzik, jedziesz do roboty w firmie kurierskiej, wbijasz do swojego busika i nagle zadzwonił telefon. Obcy numer informuje cię, że dziś pojeździsz innym busikiem, a za kierownicą twojego zasiądzie inny kierowca. Pytasz co to w ogóle za pomysł i czemu tak? Otóż twój wóz ma przegląd techniczny, a busik tamtego kierowcy nie. Dlatego on będzie jeździł twoim, ty wejdziesz do busika bez przeglądu, a jak nie to pakuj się i wracaj do domu.

Prawdziwa historia gdańsk 2019

Żeby ciągle nie jęczeć pozwólcie, że dla kontrastu opowiem o budowie która nie tonęła w morzu absurdów. Pod koniec lutego dostałem ofertę kontraktu na starej dobrej maszynie liebherr 71ec. Jeden szczegół. Inwestor zawiódł się na poprzedniej firmie oferującej żurawie i moi włodarze bardzo chcieli przekabacić go na swoją stronę. Mój żuraw był tym pierwszym. Jak mi powiedziano: "chcemy przejąć tego inwestora. Pokaż im jak się to u nas robi i nie daj dupy". W domyśle "Bo ci ją wbiję na pal". Zero presji. Kontrakt przyjąłem i prace ruszyły.

Wchodząc do biura  z miejsca dostałem radio. Budową zarządzał kierownik który wkurwił się tylko kiedy naprawdę dałem dupy. Nazwijmy go Zenon. Przeciągał pracę nie dłużej niż do 17 i przez pół roku trwania inwestycji nie naskrobał ani jednej skargi. Zenon ogarniał transporty na czas, nigdy w przerwę, a o pracy w sobotę informował mnie nie w piątek wieczorem, jak to zwykle ma miejsce, ale najpóźniej w środę czasem w czwartek.

Ekipa była ciężka. Ukraińcy którzy po polsku słabo mówili, ale nieludzko szybko się uczyli. Kiedy ich nie rozumiałem, majster tłumaczył im jak się zachować, jakie są prawidłowe gesty i jak korzystać z radia. Zazwyczaj kiedy operator nie rozumie ekipy to kierasy albo jebią na opetatora, albo jebią operatora w skardze do koordynatora … najczęściej jedno i drugie.

Selfie

Pewnej soboty mój znajomy potrzebował zastępstwa. Żuraw Liebherr 112. Prawdziwy stary wół roboczy z centralną kabiną. Wchodzę na górę i do roboty. O 10 przerwa. Wtedy zorientowałem się, że przez cały czas, we wnętrzu kabiny, obok fotela, tuż za moją głową, między ścianą kabiny, a belką nośną iglicy, wciśnięte były trzy plastikowe butelki po wodzie wypełnione czymś co kolorem przypominało tanie soki jabłkowe z biedronki. Mało nie żygłem. Jak do kurwy nędzy to usunąć? Jakoś nie miałem ochoty dotykać butelek do których ktoś naszczał. Bóg tylko wie jaką mógł mieć celność. Szybko jednak odpuściłem temat, ale widok był tak niecodzienny, że na ich tle, zrobiłem sobie samojebkę i wrzuciłem na forum dla operatorów. Strzeliłem też jakiś śmieszny podpis z pozdrowieniami dla nadzwyczaj higienicznego kolegi. Oczywiście z zachowaniem rodo. Koledzy operatorzy. Wiem, że czasami jest naprawdę ciężko, ale nie odkładajcie do leżakowania szczyn w okolicach głowy. Zwłaszcza kiedy następnego dnia ma do was przyjść ktoś na zastępstwo …

Samowolka

Razu pewnego ulubiona apka operatorów czyli ICM Meteo przewidywała deszcze i dość mocne wiatry. Przed południem uderzyło istne pandemonium. Wichura zerwała się z sekundy na sekundę. Wysięgnik zaczął nakurwiać węgorza. W jednej chwili dzień zmienił się w noc, spadł deszcz który po kolejnej minucie zmienił się w apokaliptyczną ulewę rodem z death stranding. Zaczęło grzmieć i błyskać. Z ciekawości zaledwie rozszczelniłem okno i woda trysnęła do środka niczym Ziobro na widok rodziny Stonogi. W radiu odezwał się majster i polecił mi spierdalać na dół. Jak na podkręcenie tempa scenariusza w okolicy pierdolnął piorun. Nawet nie musiałem obracać wysięgnika. Wystarczyło zluzować hamulec żeby ten rozpędził się jak inflacja pod rządami pisu. Zwiatrowałem i wyłączyłem żuraw. Majster cały czas nadawał na radiu żebym schodził na dół. Jakoś wtedy do głowy mi nie przyszło, że w rzeczywistości nigdzie nie byłem tak bezpieczny jak w klatce faradaya którą była kabina mojego dźwigu. Podskakująca na wietrze szoferka przy akompaniamencie wiatru, deszczu, piorunów i dźwięków trzeszczącej konstrukcji wywołały w moim móżdżku jedną myśl. "Chuj tam, spierdalam do domu."

Na zewnątrz ulewa waliła z taką mocą, że byłem niemal ślepy. Po omacku trafiłem do wieńca i na drabince ustawiłem się plecami do wiatru. Na wieży jesteś odsłonięty, leje się zewsząd i po całej konstrukcji, drabince też, spływają niczym z kranu hektolitry wody. Trzymając się drabinki ta od razu zalała rękawice i zaczęła spływać po ramionach pod pachami, do gaci i dalej. Na i pod ubraniami woda robiła swoje. Dotarłem na dół mokry jak pies po ruchaniu i w okolicy znowu jebnął grom. Powstała rzeka która zmyła z budowlanej drogi błoto. Jej nurt zalewał mnie po kostki. Fotel w aucie wchłonął wodę z ubrań jak papierowy ręcznik. Jadąc do domu drogę zalała rwąca rzeka i kiedy przyspieszałem do zawrotnych 40km/h opony traciły styczność z asfaltem, a ja panowanie nad autem. Porywy wiatru wściekle miotały moim passatem, wycieraczki nie nadążały zbierać wody z szyb. Na szczęście droga była zupełnie pusta i powoli, ale bez przeszkód dojechałem do domu. Prysznic. Tego potrzebowałem. Gorąca kąpiel potem przyjaźń z suchym ręcznikiem. Poezja. Kiedy wskoczyłem w ciepły szlafrok i otworzyłem drzwi łazienki zadzwonił telefon. Kierownik Zenon. Pyta mnie czemu się nie odzywam? Czy mam wyłączone radio? Mówię, że jestem w domu bo pandemonium i apokalipsa.

  • Co kurwa? Jakim kurwa domu?! Przeszło! Rozładunek pod dźwigiem czeka!

Uszom nie wierzę. Wpadam do pokoju, rozpościeram firany i co widzę? Niebo błękitne, słoneczko świeci, ptaszki ćwierkają, dzięcielina pała. Istna sielanka. Co jest kurwa? Truman show? Mówię kierownikowi, że kazali mi schodzić do domu, że wiało i lało na co kierownik:

  • Jakiego domu? Ty na dół do biura miałeś zejść się ogrzać! Przeczekać tutaj kurwa na herbacie nie do domu jechać!

Szybki flashback. O chuj … faktycznie nikt mi nie mówił, że mam do domu jechać. A ja już w innym mieście, z gołym fiutem pod szlafrokiem, a pod dźwigiem ciężarówka czeka na rozładunek. Chcę wskakiwać czym prędzej w ciuchy i pędzić na budowę, ale kierownik mnie opierdolił, kazał siedzieć w domu i następnego dnia przyjść rano do biura po jeszcze więcej opierdolu, a samochód sami sobie rozładują koparką.

Następnego dnia, z dymiącą od solidnego opierdolu głową wchodzę na żuraw i dzwonię do koordynatora wyjaśnić bajzel którego narobiłem. Koordynator niczego nie wiedział, nikt mu nic nie mówił, nie wysyłał żadnych skarg. Dziwne. Widać kierownik tamtej budowy za głupotę operatora postanowił opierdolić operatora. W mojej branży … niesłychane.

Zew natury

Pamiętacie Liebherra 112 z butelkami na ścianie? Wspomniany znajomy, po tym jak opierdoliłem go za easter eggi przy zagłówku, sprzedał mi jeszcze potworniejszą historię jaką przeżył na tamtej maszynie.

Zima. -10 Stopni. Wchodząc po oblodzonej drabince chłop poczuł znajomy ruch w jelitach. "No cóż, na przerwie wizyta na dole w tojce" Chłop jednak nie dotrwał do przerwy. Chwycił rolkę papieru i wio na dół. 

LH-112 jest maszyną centralno kabinową. Centralna kabina znaczy tyle, że szoferka usadowiona jest nie obok wysięgu, ale na środku. Niejako pod nim. Tuż nad wieńcem. Wieniec tego urządzenia jest pancerny. Otoczony grubą stalą niczym czołgowa wieża. Znajomy operator chciał zejść, podniósł właz, ale poczuł, że się nie uda. Opuścił kabinę, ale dotarł tylko pod nią. Właśnie do wieńca. Zaczęło się. "Chuj, nikt mnie nie widzi" i uwolnił grodzia tamy wylewając z siebie zawartość jelit. Wieniec zaczął pływać w brązowej kałuży. Nawet sobie tego nie wyobrażam. Tam naprawdę jest ciasno, ciemno, zimno i wysoko. Nie miał jak tego posprzątać. Biedak chcąc nie chcąc zostawił bajzel i wrócił do pracy.

Następnego dnia rano przyjechał do roboty szybciej. Objuczony w zapas lateksowych rękawiczek i innych rozmaitych środków czystości wlazł na dźwig z misją ogarnięcia bałaganu. Wkłada łeb do wieńca i ujrzał brązowe lodowisko. W nocy przymroziło -15 i wszystko zamarzło. Odkleił lód i wywalił go na dół. We wieńcu nie pozostało ani śladu przeżytych traum.

Skoczek

Wracamy do moich przygód. Niestety porządne budowy, choć budują się równie długo co wszystkie inne, to mijają dużo szybciej i nim się obejrzałem nadchodziła jesień. Zacząłem rozglądać się za nowym kontraktem. Podpisałem go z inną firmą. Dla potrzeby narracji nazwijmy ją sobie Francis. Robiłem już dla nich wcześniej i było fajnie. Rozstaliśmy się w zgodzie i tylko dlatego, że w nie mieliśmy wtedy podpisanego stałego kontraktu, a przed złożeniem podpisu inna firma dość mocno przebiła ich ofertę płacową. Kiedy znowu wracałem do Francisa mieli tam nową kadrową. Nie znaliśmy się. Od nowa umówiliśmy się na warunki pracy, o których wspominał będę przy okazji i dostałem kontrakt na żuraw marki Potain. Start miał być we wrześniu.

Operatorzy pracują dopóki żuraw jest potrzebny na budowie. Kiedy jednak potrzebny być przestaje, jest on demontowany i operatora wywala się za bramę. Jak ma szczęście to już następnego dnia gdzieś zbudują nowy dźwig i mógłby bez żadnej przerwy dalej pracować. Niestety nie tak to wygląda i operator bez dźwigu musi chwilę poczekać. Wtedy albo siedzi na bezrobociu, albo staje się skoczkiem.

Skoczek to operator który chodzi na zastępstwa. Skacze po żurawiach innych operatorów którzy akurat potrzebują wolnego. Urlopy, lekarze, wezwania do sądu, giga kac, porwanie przez kosmitów, ratowanie kosmosu. Powodów jest masa, a na dźwigu ktoś musi być. Bycie skoczkiem jest niefajne. Dzień w dzień na innej maszynie bez szans na przyzwyczajenie się do niej i do ekipy. W kabinie leżą cudze rzeczy i cudzy bajzel. Sterowniki w papierosowym pyle, kiepy na przedniej szybie, błoto, inny chomikuje szczochy w butelkach … jeden koleś miał drewnianą deskę do krojenia przesiąkniętą wspaniałymi zapachami cebuli, czosnku i chińskich zupek, stertę brudnych sztućców i garów, a powonienie sprawiało taką rozkosz, że wolałem marznąć wieczorami przy otwartych oknach. Można sobie przed pracą posprzątać? Nie. Cudza kabina, cudze rzeczy … nawet jeśli to śmieci to należą do kogoś innego. 

Problem z radiami

Poprzednią budowę zaczynałem w chwili, kiedy w życie weszły nowe przepisy. Dzień po jej zakończeniu trafiłem na pierwsze zastępstwo. Wysiadam z auta i widzę stojącą w bramie grupę ludzi wyglądających tak, jakby próbowali piwkować.

  • Operatur tak? Tji bez radiu pracujisz?

Nie zdążyłem nawet podejść, a na dzień dobry taki strzał w ryj. Wciąż miałem głowę w chmurach. Ledwo skończyłem pracę w bezproblemowym miejscu i chyba wmówiłem sobie, że wszystkie budowy do nowych przepisów zdążyły się już dostosować. Zapomniałem jednak, że poważni kierownicy to łyżka miodu pływająca w beczce nawozów naturalnych wcale nie z grupy Azoty. Nawet bramy nie przekroczyłem i już zostałem sprowadzony do wesołej rzeczywistości Januszexów.

  • Nie, a co? Nie macie radia? Jak nie macie to mówcie. To nie ma co tracić czasu. Wracam do domu.
  • Nie nu… mamy radia.
  • To dobrze.

Zaniepokojony tym co usłyszałem na dzień dobry, idę do biura budowy. Rutynowe okazanie dokumentów i takie tam, ale też chciałem poruszyć kwestię radia. Kierasa nie było. Chłopaki powiedzieli, że czasem jest o ósmej, czasem jedenastej, ale on wszystko wie i mam iść na dźwig. No cóż … olałem papierologię i kierunek drabinka na górę.

W kabinie wszystko grało, radio włączone, bateria pełna, przygotowałem maszynę do pracy i … cisza. Tylko nawiew rytmicznym szumem ogrzewał przednią szybę. Wygodny fotel i monotonne dźwięki farelki po dłuższej chwili płynnie ukołysały mnie do błogiego snu.