Wpis z mikrobloga

#anonimowemirkowyznania
To będzie długie. Musiałam to z siebie wylać bo inaczej oszaleję, zaraz sobą zwymiotuję.
Okres 0-7 lat - ojciec dyrektor - miły mądry człowiek ale pijak. Matka natomiast furiatka - właściciel firmy. Oboje nastawieni na kasę. Awantury czasem takie że noże latały (to nie metafora). Mną natomiast opiekowały się dwie nianie gdy oni byli w pracy.
7-17 lat- dzieci na podwórku mnie gnębiły bo ojciec alkoholik a awantury matki dało się słyszeć w bloku obok. Do tego byłam raczej mało asertywna i paradoksalnie oczekiwałam akceptacji od tych dzieci, których rodzice nie lubili moich rodziców... :) Akceptacji szukałam też w swoich rodzicach i może i mnie kochali ale pochłonięci swoimi problemami (ojciec depresja alkoholika, matka niedokochana, wiecznie walcząca ze światem wylewająca na mnie jako na powierniku swoje problemy) - nie mogli mi tego dać. Myśleli że jak mam co jeść, mam super barbie i bawię się z rówieśnikami na podwórku to jest ok. Często bagatelizowali mój płacz gdy dzieci wchodziły mi już tak bardzo na głowę, że nie dawałam rady. Często byłam wykluczana z zabaw i wyzywana.
Podstawówka.
W latach podstawówki totalne problemy z nauką. Zerowa koncentracja, zaszywanie się w swoim świecie - książki filmy i muzyka, a do tego straszliwe problemy z matematyką i ścisłym przedmiotami. Nadal walczyłam o akceptację koleżanek i nie wierzyłam w siebie. Czułam się bardzo samotna i ciągle chciałam udowodnić, że jestem coś warta.
Gimnazjum - o dziwo doceniona przez nauczycieli, zostałam przewodniczącą klasy, zdobywałam medale na zawodach - to był dobry czas. Pierwszy chłopak i jakaś taka chęć i wiara w siebie. No i pomimo straszliwie niskiej samooceny i problemów ze niektórymi przedmiotami dostałam się do liceum.
Jednak pamiętam też ostatnie wakacje gimnazjum - bardzo smutne. To był pierwszy czas gdy przez kilka miesięcy nie uśmiechnęłam się ani razu. Nagle poczułam się samotna niechciana nic nie warta i ten stan nie wiedzieć czemu towarzyszy mi chyba do dziś. Wówczas rozpadł się mój pierwszy nastoletni "związek" z chłopakiem.

17-25
Czas liceum.
Nauczyciele gnębili mnie nie gorzej jak ostatniego pustaka. Poprawka w matmy w 2 liceum, przestałam wstawać z łóżka, zaczęłam wagarować, rodzice cisnęli mnie w domu, że się nie uczę i tylko wykładali hajs na korki. A ja w gruncie rzeczy bardzo chciałam dawać sobie radę w liceum ale byłam straszliwie apatyczna, przestraszona i zahukana świadomością że sobie nie radzę i mogę nie zdać do następnej klasy. Dużo płakałam. Powodowało to efekt odwrotny do oczekiwanego - wszystkie korepetycje szły w dupe gdyż ze strachu przed szkołą zapomniałam jak mam na imię (serio). Natomiast rodzice uważali, że tak już mam. No ogarniam matmy i jestem leniwa. Dużo się zmieniło gdy w klasie maturalnej poznałam fajnego chłopaka i to w pewien sposób dodało mi skrzydeł. Wzięłam się ostro za siebie. Chciałam dostać się na studia. Jednocześnie biznes rodziców zaczął się sypać a w domu tym bardziej nie było kolorowo.

Czas studiów.
Gdy zdałam maturę usłyszałam od rodziców, że albo studia zaoczne i muszę się sama utrzymywać albo w ogóle nie idę na studia. W tym samym czasie chłopak (z dobrej rodziny) okazał się totalnym ćpunem i recydywem, który okradł mnie i moją rodzinę na kilkanaście tysięcy i uciekł za granicę.
Załamałam się. Do tego wszyscy znajomi uznali, że wymyśliłam historię o kradzieży, żeby zemścić się za zerwanie. Dopiero później sami zostali okradzeni.
Poszłam na studia zaoczne i wyprowadziłam się więc do większego miasta zaciągając się do pierwszej lepszej pracy z nadzieją, że zaraz uda mi się stanąć psychicznie na nogi. Ten okres można uznać nawet za stabilny i choć bardzo doskwierała mi samotność ( bo w tygodniu praca a w weekendy studia) to zaczynałam mieć jakiś znajomych, ale oni też mieli przecież swoje życie. Rodzice dodatkowo darli ze sobą koty jak nigdy. Ja w odpowiedzi dużo imprezowałam i próbowałam zapić patowe samopoczucie i pustkę, która towarzyszyła mi w dzień i w nocy. Życie toczyło się dalej. Szukałam „szczęścia”, które ciągle było gdzieś obok.
Pewnego dnia po kilku latach abstynencji od facetów (bardzo nie chciałam wchodzić w żadną relację) poznałam chłopaka. Niestety mieszkał ode mnie kilkaset km dalej. Straciłam dla niego głowę, mówiąc szczerze.. bo nagle dał mi to wszystko czego mi brakowało żyjąc samemu w dużym mieście. Byliśmy bardzo podobni, imponował mi, zapełniał pustkę, czułam, że mogę więcej, był mi towarzyszem i dodawał skrzydeł. Mieliśmy wspólne plany, podróże i poglądy. Po kilku miesiącach okazało się jednak, że nie byłam tą jedyną (spotykał się też z kilkoma innymi). Załamałam się. Ponownie zostałam sama. Cała moja nadzieja, że cokolwiek się wreszcie ułoży w moim życiu poszła w cholerę. Poczułam się znowu nieakceptowana, brzydka (choć to nie prawda), nic nie warta, niechciana i wykorzystana. Minęło kilka miesięcy - chłopak strasznie o mnie zabiegał, prosił byśmy się zeszli. Przepraszał i obiecywał. Dałam mu szansę.
Dodatkowo wszystko skumulowało się też na innej stopie życiowej: nie otworzyli mi magisterki w mieście, w którym obecnie studiowałam więc w pewnym sensie "droga mojej kariery" stanęłaby w miejscu. Postanowiliśmy z chłopakiem wyjechać do innego miasta w którym była czynna mgr. Zbiegło się to z decyzją mojej matki o wyjeździe za granicę by zbudować sobie "nowe życie" zostawiając wszystkich w cholerę (ojca który chorował na serce i mnie która jej mimo wszystko potrzebowałam w Polsce). Dom dla mnie już nie był domem. Gdy tam przyjeżdżałam wszystko było tak jak zostawiła to matka, tato sobie kompletnie nie radził z samotnością, zaczął dużo pić. Często do niego jeździłam kilkaset km i sprzątałam, gotowałam, w tygodniu dzwoniłam codziennie lub co drugi dzień. W nowym mieście radziłam sobie też słabo. Trafiłam co prawda do spoko firmy ale bardzo tęskniłam za tym co zostawiłam w poprzednim mieście (m.in. za ludźmi). Sytuacja w domu (samotny tato) też nie dawała mi spokoju. W związku bywało różnie. Bardzo nie radziłam sobie z faktem zdrady i tego, że nie byłam na początku tą jedyną. To wpływało na nasze częste kłótnie i relacje fizyczne. Do tego właśnie w nowej pracy po raz pierwszy doświadczyłam mobbingu - przez ponad rok czasu byłam wzywana kilkukrotnie w ciągu dnia na dywanik z tak błahych powodów jak to, że mam zły kolor paznokci, nie uśmiecham się, garbie gdy rozmawiam z klientem albo podobno kokietuję dyrektorów choć zupełnie nie uważam się za osobę która jakkolwiek wpływa świadomie w ten sposób na mężczyzn. Musiałam więc tworzyć treści na spotkaniach z przełożoną pt. "w przyszłym miesiącu popracuję i postanowię zmienić w sobie... to to i to". Na końcu po miesiącach walki zwolniono mnie. Znowu poczułam się jak ostatnie gówno bez wsparcia, pomocy i jakichkolwiek szans na normalne funkcjonowanie. W między czasie mój chłopak dostał super ofertę pracy w innym mieście, ja zakończyłam studia i postanowiliśmy się przenieść właśnie tam. Czyli do trzeciego miasta w moim życiu. Wiedziałam, że to nieduża miejscowość, że tak ważne dla mnie życie kulturalne jak wyjście na wystawę czy do teatru po prostu nie funkcjonuje. Do tego już kompletny brak znajomych. Mimo to, wierząc , że będzie lepiej ruszyłam za nim. Miesiąc po przeprowadzce do kolejnego nowego miejsca w którym miało nam się żyć dobrze i szczęśliwie zmarł nagle mój tato. Nawet nie zdążyłam się z nim pożegnać. Byłam w pracy o 8 rano ponad 500 km od niego. Nie widziałam go też w trumnie. Widziałam tylko urnę. Zostałam więc znów sama. Dom rodzinny był pusty, matka za granicą, ja w zupełnie obcym miejscu i w pracy której co raz bardziej nienawidziłam. W związku było różnie. Wpadłam w depresję. Do tego nie dostałam nic w spadku bo część taty została skonfiskowana przez komornika. Chłopak mnie wspierał psychicznie ale byłam tak apatyczna, że kwestia fizyczności zupełnie zanikła. Do tego jak już wspomniałam, nie znaliśmy zupełnie nikogo w nowym miejscu. Spędzaliśmy czas tylko ze sobą, ewentualnie jeździliśmy do jego rodziców. Paradoksalnie zaczęliśmy się od siebie oddalać. W końcu po paru miesiącach znalazłam jakieś jego rozmowy z innymi laskami…. Tłumaczył potem, że to przez brak seksu i naszą chłodną relację.. Nie miałam siły odejść. Byłam w takim stanie, że codziennie po pracy przesypiałam pół dnia albo gapiłam się w ścianę. Nie miałam za bardzo też gdzie pójść. Czułam się bezsilna. Zaczęłam więc szukać rozwiązania mojego "szczęścia" w innej pracy - chciałam się rozwijać, poznać ludzi w tym miasteczku. Zacząć żyć. Zapomnieć... Minął kolejny rok czasu gdy nie mogłam znaleźć innej pracy. W obecnej siedziałam w pokoju przez 8h z jedną osobą i udawałam, że pracuję (choć jestem osobą pracowitą i uwielbiam wielozadaniowość). Zaczęłam się dusić, czuć, że wegetuje. Stoję w miejscu. I życiowo - (zero deklaracji z jego strony po 4 latach znajomości) i rozwojowo (praca dla ameby choć dobrze płatna i żadnej możliwości zmiany na inną bo w miasteczku słabo jest z pracą). Wszystko we mnie krzyczało. Do tego zaczęły się problemy ze zdrowiem. Nie radziłam sobie już z niczym. I gruncie rzeczy ciągle czułam, że jestem tak samotna, że mam tylko chłopaka i nikogo innego. Czas mijał; codzienne życie z nim szło jakoś powoli, jednak kisiliśmy się tylko w swoim sosie bez znajomych, wyjść kulturalnych i życia poza pracą i domem. Sporadycznie jakieś wyjazdy do jego znajomych….
Pewnego dnia coś we mnie pękło. Spakowałam się w pewien weekend i pojechałam po kilku latach nieobecności, te 500 km do miejsca moich pierwszych studiów. Spotkałam się ze znajomymi i przyjaciółmi, wróciłam do miejsca które znam. I nagle poczułam się szczęśliwie. Chociaż na ten jeden weekend.

Teraz stoję w miejscu. Nie wiem co mam ze sobą zrobić. Czy wrócić? Czy to nie tylko efekt placebo i nagłego wyobrażenia, że skoro w jeden weekend było tak dobrze to już tak będzie gdy wrócę. Boję się. Boję się tego kroku, nowych wyzwań. Czuję, że przez wszystko przez co przeszłam mam już tak scharataną samoocenę, poczucie własnej wartości, pozytywne patrzenie, wiarę w lepsze jutro, że powrót do tego miejsca i samotne "stanięcie na nogi" wydaje się być totalną abstrakcją.
Zgubiłam się znowu. Jednocześnie marzę, że gdy uda mi się wrócić to za dotknięciem magicznej różdżki dostanę normalną (taką w której będę miała co robić ) pracę z ludźmi, będę wychodzić że znajomymi i ciekawiej żyć. Że poukładam sobie wszystko na świeżo od nowa. Po swojemu.… bez bycia zależną od kogokolwiek i czegokolwiek.
A jednocześnie totalnie obawiam się ponownej ogólnej straszliwej samotności, błądzenia po omacku i szeregu niepowodzeń.. zostawienia kogoś kogo znam tyle lat, wspólnego mieszkania naszej w pewien sposób (gdy się nie kłócimy) w miarę dobrej/stabilnej codzienności.
Jestem słaba nie musicie mi tego mówić. Chodziłam do psychologa – nic nie dało. Nie wiem, czy tym razem nie zainwestować w jakieś leki, które dodadzą mi pewności siebie, energii, siły i nie podniosą mojej głowy do góry. Czuję się jakbym miała cały czas podcięte skrzydła i nic nie było tak jak trzeba. Nie mam siły żyć. Chciałabym nie istnieć.

#przegryw #zwiazki #zdrada #zalesie #dda #ddd #depresja #rozkminy #dyskusja #problem #rozowepaski #niebieskiepaski

Kliknij tutaj, aby odpowiedzieć w tym wątku anonimowo
Kliknij tutaj, aby wysłać OPowi anonimową wiadomość prywatną
Post dodany za pomocą skryptu AnonimoweMirkoWyznania ( https://mirkowyznania.eu ) Zaakceptował: Eugeniusz_Zua
Dodatek wspierany przez: Wyjazdy dla młodzieży
  • 19
@AnonimoweMirkoWyznania: Słuchaj. Poznałem trzy dziewczyny w podobnej sytuacji psychicznej. Przez to nawet nie mogłem pójść na #!$%@? spacer z żadną czy nawet na głupią kawę, bo potrzebowały tylko wsparcia psychicznego. z mojej strony, a ja się nie bawię w darmowego psychologa. Pomimo tego nie szukały związku, choć same z początku pisały jednak, że mają nadzieję na poznanie kogoś i że jestem spoko bla bla bla ¯\_(ツ)_/¯

Nie miałem złych zamiarów, żadnych
@Eugeniusz_Zua: Zazwyczaj to my musimy ponosić winę za to, że się staramy, że inicjujemy spotkania, chcemy nawiązać relację, dać szansę, poznać, uszczęśliwić, być szczęśliwym. Nie każdy musi być patologicznym typkiem, ćpunem czy innym ścierwem życiowym. Potem właśnie tak jest, że niektóre "agentki" wymagają cudów na kiju (zazwyczaj to są te panny z tinderów i innych upodleń), a w Świecie realnym nie mają nic do zaoferowania. Zero!